wtorek, 7 lutego 2012

W Barcelonie trzeba być czujnym.


Miasto niezwykle urokliwe, to prawda. Język kataloński , choć podobny do hiszpańskiego, dodaje jeszcze temu miejscu osobliwości. Architektura mistrza Gaudiego fascynuje. Jest rok 1997. Katedra ciągle jeszcze w budowie.

 
Rambla zasługuje na miano jednej z najpiękniejszych ulic świata. Włóczymy się wszak nie tylko po niej, ale gdzie popadnie.

 
 To dla mnie najmilszy sposób zwiedzania. Może nie jedyny, ale ulubiony. Zmęczeni, bo gorąc jest wielki, siadamy niedaleko fontanny, by uraczyć się wielkim mango. Podręczny plecaczek niedbale kładę na chodniku, przy nodze, ale jego ramię przezornie owijam wokół kostki.   Niezawodnym opinelem tnę owoc na cząstki. Sok płynie po palcach i brodzie. Nie szkodzi, fontanna jest tuż. Słodycz owocu, satysfakcja z ciekawie spędzonego dnia i sam fakt bycia w Barcelonie, dokąd przyjechaliśmy stopem z Nicei sprawiają, że poziom endorfin jest wysoki. Pogadujemy leniwie. Równie niespiesznie mój wzrok skierowuje się w lewo, a potem zniża ku ziemi. A tam pełzający po chodniku, a raczej nad nim w pozycji lwa skradającego się do zdobyczy, z ręką wyciągniętą w kierunku mojego plecaka, czai się jakiś młodzieniec katalońskiej urody. Gapię się na niego ze zdziwieniem połączonym z ciekawością, a on zauważa moje spojrzenie, zamiera w bezruchu, nasze oczy spotykają się na moment. Ten moment uprzedza decyzję o ataku na plecak. Młodzieniec wstaje, otrzepuje lekko ręce i odchodzi z nonszalanką gracją. Kroję następną porcję soczystego mango i podaję Marcie.
 


Brak komentarzy: