wtorek, 12 lipca 2011

Niedziela, z trzech dni

W Zbąszyniu, z okazji otwarcia w sobotę wystawy "Środek środka" w Galerii Baszta. Mała zaciemniona salka - idealne miejsce dla Księgi. Muzyka Doroty sączy się ze środka, a odtwarzacza i głośników wcale nie widać. Nie wyobrażam już sobie Księgi bez tych dźwięków. Z niej wypływają. Wypełniają przestrzeń sali, skłaniając do kontemplacji. Odbiór pracy znakomity. Publika różna, od koneserów do sąsiadów z kempingu. Zaciekawienie, pytania, a wcześniej jeszcze, wśród serdecznych powitań, Asia z aparatem, foto-notująca i jej słowa tak miłe, że aż zaskakujące. I Kasia i Irek Solarkowie. Niezawodni, wspaniali.
Ale już jest niedziela, czyli dzień następny.
Pierwsze kroki rano - sprawdzić, czy wyschła półka na książki zrobiona z pudeł. Pomalowana na czarno.

 
Bo o dziewiątej na rynku czytam Zbąszynianom poezję. Siedzę koło koźlarza, naprzeciw kościoła.
Wychodzą ludzie po mszy rannej, przyglądają się, czytają słowa zachęty, ale powściągliwi są bardzo. Z czasem, powoli sprawa się rozkręca. Pojawiają się znajomi, zatrzymują przechodnie. Dają się zaczepiać. Są momenty wzruszające, trafiają się koneserzy poezji. Dzieci zaśmiewają się z Rupaków.

                          

                            

                            

                            
Dawny Burmistrz częstuje kawą. Pogoda sprzyja do południa. Potem wiatr robi swój porządek z poezją. Spadają po kolei z półki mistrzowie pióra.  Leci na łeb Tetmajer, za nim miesięcznik Poezja,. "Pieśni miłosne Hafiza" walą się na bruk. Jonasz - nasz niezawodny asystent, pomaga zwinąć wierszowany interes. Udziela nam się ulotność poezji. Mkniemy na kawę do Solarków, na wieś. A u nich pięknie jak zawsze, i ogród i pies wielki jak cielę i smakołyki i dobre rozmowy. Doroty z Kubą Solarkiem o muzyce też. Ale nie długie, bo jeszcze jest do zobaczenia ogród mamy Kasi w Zbąszyniu. A to taki ogród, jakie się w pismach o ogrodach ogląda. Troszkę zaniedbany - tłumaczy mama. I dlatego piękniej tu, niż w pismach.

                         
Teraz ja sam lecę dalej. Dorota z Agatką muszą odpocząć. Lecę niedaleko, do wsi Chrośniewo. Tam, w remizie, pierwsza w historii tego miejsca wystawa. Wojtek Olejniczak pokazuje duże powiększenia zdigitalizowanych negatywów na szkle ze zbiorów swego ojca - zbąszyńskiego niegdyś fotografa.


 
 Ojciec najwyraźniej przygląda się temu z Wysoka i śmieje w głos, gdy Wojtek zgodnie z lokalną tradycją, zaledwie 5 lat temu zaniechaną, pędzi po wsi rowerem i dzwoni specjalnym dzwonkiem, a ludzie z domów wychodzą, by ogłoszenia wysłuchać. O wystawie, która wnet się w remizie otwiera.


 
 I faktycznie, za chwilę wieś cała do remizy wali, zdjęcia ogląda, nad zdjęciami w księgi spiętymi się pochyla, a starzy palcem wodzą i wykrzykują - to moja babka, a to stryj, tu Kazek od Walendów z ojcem. Ludzie tłoczą się wokół tego świata, co go nie ma, a Wojtek fotografuje ich, by następne pokolenia wykrzykiwać mogły swoje nad nimi odkrycia.

                            





Jeszcze nie wieczór, kiedy Kasia Lachowicz dzwoni, że już są w Zbąszyniu, więc wiodę ich do Baszty i znów jest Księga i muzyka i skupione słuchanie i oglądanie.

                                                          fotografie autora i Doroty

 Ale niedługo, bo o dwudziestej Jeff Gburek i Karolina Ossowska zaczynają wieczór finalny swych warsztatów muzycznych z miejscową młodzieżą i film jest też pokazywany - owoc warsztatu filmowego.
Muzyka dominuje. Spektakl jest fascynujący. Jeff zaczyna w roli performera - dyrygenta. Muzyka kreowana jego gestem i ruchem postaci, jednako z twórczym uniesieniem młodych artystów, daje koncert wyborny. Ciąg dalszy, już współ-instrumentalnie, bez gestykulacji, nie przestaje fascynować do końca, a trwa nieomal godzinę. Rewelacja. Wracamy z zawrotem głowy, a przecież bez wina zupełnie. Oszołomieni ilością wrażeń odebranych w tym jednym dniu. Dziesiątego lipca, dwa tysiące jedenastego roku, w Zbąszyniu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Brak komentarzy: