czwartek, 23 czerwca 2016

Zawartość plecaka


Zawartość plecaka stwierdzona w dniu 29 lipca 2015 roku w "Zielonej tawernie" przy ul. Nadwiślańskiej w Kazimierzu n. Wisłą, zapisana w pomarańczowym notesie.

                                 

1. Notes pomarańczowy /ten/

2. Długopis czarny /ten/

3. Ulotki SESILUS 2015 /24 szt./
4. Taśma przylepna brąz - beż /w zaniku/


5. Żarówka 60 W z grubym gwintem

6. Futerał na okulary - Paris Optique

7. Masa mocująca Power tack /1 op./

8. Leki w pojemniku autorskim: Cefalgin - 3 tabl, Famidyna - 4 tabl, Focusin - 5 tabl, Zyrtec - 4 tabl.

                                              


9. Okulary "do dali" w pojemniku
10. Nożyczki

11. Folia samoprzylepna - żółta, różowa, zielona i srebrna

12. Etui skórzane, a w nim: niezbędnik krawiecki okrągły, śrubokręt miniaturowy, akumulator Sony, obcinaczka do paznokci, ołówek drewniany, nożyk introligatorski wąski, zapas ostrzy do niego w pudełku plastikowym, bateria zapasowa do aparatu Lumix, plasterek okrągły, marker żółty, pisak czerwony, temperówka, klamerka drewniana do wieszania bielizny, plasterek podłużny

                                     

13. Pastylki Vocaler na chrypkę i suchość w gardle /w rurce plastikowej/

14. Jabłko

15.Tuba wapna rozpuszczalnego Alercal
16. Sól fizjologiczna 5 ampułek plastikowych a 5 ml


17. Kłębek sznurka typu kordonek woskowany

18. Pamięć zewnętrzna Seagate

19. Dokumenty auta Klary
20. Wlepki różne /19 szt./


21. Pisaki czarne permanentne /3 szt./
/

 

 

 

 




                                        


poniedziałek, 23 maja 2016

Nie wyrażam zgody



Noszę w sobie niezgodę na różnorakie niedomagania, bo wciąż pamiętam, jak to jest, kiedy ich nie ma.
                      
                          

Drażni mnie niedowidzenie i fakt, że wychodząc z domu nie pamiętam o zabraniu okularów. Jednej z par oczywiście, tych do czytania lub tych dla kierowcy.

                                 

 
Czapkę na głowie noszę również dla komfortu psychicznego. Bez niej czuję się gorzej niż z nią/w niej/ pod nią. Wiatr mnie drażni niemal zawsze.

                               

"Bałagan mi robią krasnoludki nocą", pisał mój ojciec, a kiedy go zabrakło, wszystkie przeniosły się do mnie.

                             

Bardzo nie lubię, kiedy jeszcze robię coś, mimo, że już nie chcę tego robić.

                          

Nie cierpię mieć do kogoś , o coś pretensję, ale jeszcze gorzej się czuję, kiedy ktoś ma ją do mnie.

                        

Nie lubię, jak mi się sznurowadło rozwiąże, nie tylko dlatego, że muszę się schylić, ale że muszę się zatrzymać.

                         

Piwa nie lubię, bo za szybko brzuch wypełnia i usypia.

                               

Nie wyrażam zgody na nogi z waty.

                             

Protestuję przeciwko temu, co się dzieje w odcinku lędźwiowo - krzyżowym kręgosłupa.

                              

Doprawdy męczy mnie chrapanie.

                          

Wciąż nie toleruję surowej cebuli i czosnku, choć to już tyle lat.

                        

Ogromnie nie lubię narzekać.




Czy to aby wszystko?

środa, 18 maja 2016

Poczekaj, zapiszę...w nocy


                      

Noc Muzeów w Orońsku poprzedzona była dniem przetrwania. Zimna Zośka nie traci swych mocy mimo ocieplenia klimatu. Dobrze, że wziąłem cieplejsze buty, a z bagażnika wyciągnąłem wszystko, w co dało się przyodziać. Udało się tylko trochę zmarznąć.
 
                         

Miejsce wydarzenia jest urocze, organizatorzy ogarnęli sytuację, artyści wytrzymali na warcie, publiczność dopisała. Drobną część wydarzenia zdołałem utrwalić na zdjęciach.

 
Projekt "Poczekaj, zapiszę był drugą odsłoną tego ze zbąszyńskiego
"Experymentu".

                                 


Ale tak tam, jak i tu, znaleźli się chętni do rozmów i zapisywania ich okruchów na szybie.



 
W pobliżu działo się sporo ciekawego fermentu twórczego, a że najczęściej nie był pozbawiony subtelności, smakował wybornie.



 
 
A dlaczego blogger robi mi takie numery z czcionką, tego zrozumieć nie mogę.
 
 


 

wtorek, 3 maja 2016

Różne sztuki na podwórku

Gdyby nas Mark Jenkins nie nauczył owijać się taśmą klejącą, nie wpadłbym na pomysł, żeby zrealizować przestrzennie moje umiejętności latania nabyte we śnie. Jak już dawniej pisałem, wiem dobrze jak wznieść się w powietrze. Bez trudu zatem udało się zilustrować figuralnie trzy fazy owego szybowania. Rok bez mała temu pojawiły się w moim pokoju trzy postacie w typowym dla mnie przyodziewku i czekały, aż przychylność aury i harmonogram moich zajęć, pozwolą na ich wyeksponowanie w przestrzeni.
                                      

                                

Przygotowane w zamyśle na tegoroczną edycję festiwalu Eksperyment, dlaczego nie miałyby na jedno popołudnie pojawić się na naszym mokotowskim podwórku? Wystarczy rozciągnąć linę od konstrukcji śmietnika do komina na przeciwległym budynku i zaczepić do niej kolejno mnie startującego, wznoszącego się i wreszcie szybującego wysoko w powietrzu.

Jasne, że sam nie podołałbym takiemu wyzwaniu, ale mego syna Nikodema sprawa bynajmniej nie przerosła. Nie bez trudności, walcząc z czasem, oporną kłódką od włazu na dach, skłębioną liną, która okazała swą słabość pękając, w końcu udało się nam, a głównie jemu, zawiesić figury nad ziemią.

                           
                           
                           
                          
                          

Nie były one jedyną atrakcją wieczoru. Niedawno przyszedł mi do głowy pomysł na performens, ilustrujący naszą szamotaninę w coraz bardziej skłóconym politycznie społeczeństwie. Poczułem przymus zademonstrowania swojej bezradności wobec owej polaryzacji. Rozpiąłem między drzewami linę do chodzenia /slackline/ i próbowałem po niej stąpać, dodając sobie stopniowo symboliki patriotycznej biało - czerwonym kapeluszem, takimiż butami i rękawiczkami, a gdy i to nie pomogło, chwyciłem długi drąg ułatwiający utrzymanie równowagi. Owinąłem go biało i czerwono, by dalej spadać bezradnie z liny.

                           
                          
                           
                            

Kiedy na obu jego końcach pojawiły się ostrza kos osadzone na sztorc, by do samego Bartosza Głowackiego udać się po patriotyczne wsparcie, okazało się, że przy tak dramatycznej fazie konfliktu, tym bardzie nie da się nigdzie dojść po linii podziałów. Złamałem więc drąg o kolano, odrzuciłem kosy i symbole patriotyczne i dołączyłem do widzów w cywilnym ubraniu. Przecież każdy musi jakoś iść przed siebie po swojej równoważni.

                       

Nie to, żebym nie reagował pozytywnie na różne propozycje władz. Jest na przykład zalecane obecnie, by przywracać wierny obraz doniosłych wydarzeń chlubnej historii naszego narodu. Potęga, którą można symbolicznie przywołać i która nikomu w kraju nie jest obca, jawi się w pełni w grunwaldzkiej wiktorii. Udało mi się znaleźć wcale ładną reprodukcję matejkowej "Bitwy" i przykleiłem ją na ścianę mojej Śmietnikowej Galerii.

                        

Kłębowisko bitewne pięknie zagrało nad kłębowiskiem słabo posegregowanych odpadów i można tylko pomyśleć o stadach wron, które na śmieciowe wysypisko przybywają równie gromadnie jak na bitewne pobojowisko. Dla równowagi atrystycznej dodałem dwa piękne kolorowe rysunki Egona Schiele.
Odnowiliśmy też czarny kwadrat na białym tle przywołując 101 rocznicę jego namalowania przez Kazimierza Malewicza.
                        
                           

Kolejnym wydarzeniem wieczoru była wystawa foto-dźwiękowa Doroty Bąkowskiej-Rubeńczyk pt. "13 kroków nad Wisłą". Planszom ze zdjęciami towarzyszył utwór muzyczny skomponowany przez autorkę.

                             

Dźwięki owe uzupełniały interesująco pozornie statyczne tryptyki trzynastu fotograficznych ujęć chodnika pod stopami, płynącej wody i odległego drugiego brzegu. Tylko na tych ostatnich obrazach jawiła się wyraźnie zmiana planu - ślad przemieszczania się w przestrzeni. Odwrotnie do tarczy zegara, na której zmiana najbliższa, sekundowa, jest zauważalna w ruchu wskazówki, a te dalsze dotyczące minut i godzin zdają się oku nieruchome.

Ruchu zresztą na naszym podwórkowym święcie tego wieczoru nie brakowało, a to za sprawą mojej wnuczki Agatki i jej licznych koleżanek. Świeżymi kolorami zaświeciły pieńki.

                        

Murek piaskownicy został zastawiony przygotowanym poczęstunkiem.

                           

Tradycją takich wydarzeń jest, że "nasze" budki warzywne nie szczędzą owoców i napojów, a cukiernia Kryś obsypuje nas słodkościami.
                            

Przybyła licznie publiczność nie szczędziła pozytywnych recenzji naszemu podwórkowemu mini festiwalowi. Ślad tego wieczoru, poza dokumentacją fotograficzną Włodzimierza Okońskiego, można znaleźć w reportażu red. Jakuba Tarki w radiowej Trójce. http://polskieradio.pl/.../1612923,Być-razem-reportaż-Jak...

środa, 27 kwietnia 2016

Miłe sekwencje zdarzeń

Kiedy wydarzenia układają się w nieoczekiwanie logiczne ciągi, lubimy myśleć z zadziwieniem o sile sprawczej. Jakie moce maczają swoje palce z takich niezwykłych zdarzeniach. Każdy pewnie ma swoje własne przykłady zaskakujących koincydencji. Mam i ja. Kilka z nich wplotłem, lub same się wplotły w projekt "Mam dla Ciebie wiersz". Chyba już szósty rok pojawiam się na ulicach z półką pełną poezji i namawiam przechodniów, by usiedli przy stoliku i posłuchali wybranego dla nich wiersza. I siadają, słuchają i rozmawiamy o wierszach i poetach. Opowiadam im o tomiku "Haiku" Czesława Miłosza, którym się zainteresowałem z racji jego własnych i tłumaczonych perełek japońskiej poezji. Dostałem go w prezencie od swoich dzieci.

                                       

Ale zanim sięgnę do wierszy, czytam we wstępie owej książeczki fragment o Leopoldzie Staffie i przetłumaczonej przez niego z francuskiego "Fletni chińskiej".

                                           

A opowiadam dlatego, że dwa tygodnie po kupieniu Miłoszowego zbiorku nieoczekiwanie wpadła w moje ręce /i oczywiście już z nich nie wypadła/ owa "Fletnia chińska", pięknie pożółkła i na pojedyncze kartki rozpadnięta. Kryje w sobie ona poezję przepiękną, i posłuchać jej możecie, gdy się spotkamy gdzieś przypadkowo.

                                                

Jednym z mych ulubionych poetów jest Bolesław Leśmian, a wiersz, który czytam najczęściej zwie się "Dziewczyna". Podziwiam go i dla fantazji treści, i dla owej dziewczyny niebyłej, ale szczególnie dla dramatycznego pytania, które rzuca nam w twarz poeta na koniec. Żeby to było tylko pytanie, ale to wręcz brzmi jak przestroga. Egzystencjalnie się robi i straszno.

                                              

I jak tu żyć w takiej trwodze? Skąd brać nadzieję? Ano trzeba kupić tomik niezwykłej poezji Stanisława Barańczaka, tak, jak ja kupiłem i zachwyciłem się natychmiast. "Podróż zimowa - wiersze do muzyki Franza Schuberta" to zbiór wierszo-pieśni do szubertowskiego cyklu "Winterreise". Barańczak tak napisał swoje poetyckie komentarze do każdej z 23 pieśni, że można je śpiewać zamiast romantycznych słów Wilhelma Mullera. Pieśń X, jak i pozostałe, rozważa sprawy ostateczne. A właściwie daje nadzieję na jakieś ich rozwiązanie. Na naszą miarę, na nasz czas. Zaskoczony, ale nie zdziwiony, przeczytałem w owym wierszu zacytowane tamto dramatyczne pytanie i ostrzeżenie z Leśmianowej "Dziewczyny".

                                                    

Lepiej zrozumiałem i jednego i drugiego. Zatem nowe nieoczekiwane skrzyżowanie dróg. Teraz już nie czytam tych wierszy oddzielnie. Opowiadam o ich spotkaniu.
Tak właśnie robiłem w niedzielny marcowy wieczór, kiedy w uroczym pasażu Biblioteki uniwersyteckiej czytałem wiersze z okazji Międzynarodowego Dnia Poezji. Było miło, spokojnie i nastrojowo. Miałem trzy urocze słuchaczki. Poezję przeplataliśmy rozmową. Po dłuższej chwili sięgnąłem po Leśmiana. Opowiedziałem o obu poetach i kiedy kończyłem czytać "Pieśń X" Barańczaka do stolika podeszła Dziewczyna. Nadeszła z daleka, nie słyszała, co czytam i o czym rozmawiamy. "Chciałam panu dać płytę", powiedziała i wyciągnęła rękę z Winterreise Schuberta.