środa, 18 maja 2016

Poczekaj, zapiszę...w nocy


                      

Noc Muzeów w Orońsku poprzedzona była dniem przetrwania. Zimna Zośka nie traci swych mocy mimo ocieplenia klimatu. Dobrze, że wziąłem cieplejsze buty, a z bagażnika wyciągnąłem wszystko, w co dało się przyodziać. Udało się tylko trochę zmarznąć.
 
                         

Miejsce wydarzenia jest urocze, organizatorzy ogarnęli sytuację, artyści wytrzymali na warcie, publiczność dopisała. Drobną część wydarzenia zdołałem utrwalić na zdjęciach.

 
Projekt "Poczekaj, zapiszę był drugą odsłoną tego ze zbąszyńskiego
"Experymentu".

                                 


Ale tak tam, jak i tu, znaleźli się chętni do rozmów i zapisywania ich okruchów na szybie.



 
W pobliżu działo się sporo ciekawego fermentu twórczego, a że najczęściej nie był pozbawiony subtelności, smakował wybornie.



 
 
A dlaczego blogger robi mi takie numery z czcionką, tego zrozumieć nie mogę.
 
 


 

wtorek, 3 maja 2016

Różne sztuki na podwórku

Gdyby nas Mark Jenkins nie nauczył owijać się taśmą klejącą, nie wpadłbym na pomysł, żeby zrealizować przestrzennie moje umiejętności latania nabyte we śnie. Jak już dawniej pisałem, wiem dobrze jak wznieść się w powietrze. Bez trudu zatem udało się zilustrować figuralnie trzy fazy owego szybowania. Rok bez mała temu pojawiły się w moim pokoju trzy postacie w typowym dla mnie przyodziewku i czekały, aż przychylność aury i harmonogram moich zajęć, pozwolą na ich wyeksponowanie w przestrzeni.
                                      

                                

Przygotowane w zamyśle na tegoroczną edycję festiwalu Eksperyment, dlaczego nie miałyby na jedno popołudnie pojawić się na naszym mokotowskim podwórku? Wystarczy rozciągnąć linę od konstrukcji śmietnika do komina na przeciwległym budynku i zaczepić do niej kolejno mnie startującego, wznoszącego się i wreszcie szybującego wysoko w powietrzu.

Jasne, że sam nie podołałbym takiemu wyzwaniu, ale mego syna Nikodema sprawa bynajmniej nie przerosła. Nie bez trudności, walcząc z czasem, oporną kłódką od włazu na dach, skłębioną liną, która okazała swą słabość pękając, w końcu udało się nam, a głównie jemu, zawiesić figury nad ziemią.

                           
                           
                           
                          
                          

Nie były one jedyną atrakcją wieczoru. Niedawno przyszedł mi do głowy pomysł na performens, ilustrujący naszą szamotaninę w coraz bardziej skłóconym politycznie społeczeństwie. Poczułem przymus zademonstrowania swojej bezradności wobec owej polaryzacji. Rozpiąłem między drzewami linę do chodzenia /slackline/ i próbowałem po niej stąpać, dodając sobie stopniowo symboliki patriotycznej biało - czerwonym kapeluszem, takimiż butami i rękawiczkami, a gdy i to nie pomogło, chwyciłem długi drąg ułatwiający utrzymanie równowagi. Owinąłem go biało i czerwono, by dalej spadać bezradnie z liny.

                           
                          
                           
                            

Kiedy na obu jego końcach pojawiły się ostrza kos osadzone na sztorc, by do samego Bartosza Głowackiego udać się po patriotyczne wsparcie, okazało się, że przy tak dramatycznej fazie konfliktu, tym bardzie nie da się nigdzie dojść po linii podziałów. Złamałem więc drąg o kolano, odrzuciłem kosy i symbole patriotyczne i dołączyłem do widzów w cywilnym ubraniu. Przecież każdy musi jakoś iść przed siebie po swojej równoważni.

                       

Nie to, żebym nie reagował pozytywnie na różne propozycje władz. Jest na przykład zalecane obecnie, by przywracać wierny obraz doniosłych wydarzeń chlubnej historii naszego narodu. Potęga, którą można symbolicznie przywołać i która nikomu w kraju nie jest obca, jawi się w pełni w grunwaldzkiej wiktorii. Udało mi się znaleźć wcale ładną reprodukcję matejkowej "Bitwy" i przykleiłem ją na ścianę mojej Śmietnikowej Galerii.

                        

Kłębowisko bitewne pięknie zagrało nad kłębowiskiem słabo posegregowanych odpadów i można tylko pomyśleć o stadach wron, które na śmieciowe wysypisko przybywają równie gromadnie jak na bitewne pobojowisko. Dla równowagi atrystycznej dodałem dwa piękne kolorowe rysunki Egona Schiele.
Odnowiliśmy też czarny kwadrat na białym tle przywołując 101 rocznicę jego namalowania przez Kazimierza Malewicza.
                        
                           

Kolejnym wydarzeniem wieczoru była wystawa foto-dźwiękowa Doroty Bąkowskiej-Rubeńczyk pt. "13 kroków nad Wisłą". Planszom ze zdjęciami towarzyszył utwór muzyczny skomponowany przez autorkę.

                             

Dźwięki owe uzupełniały interesująco pozornie statyczne tryptyki trzynastu fotograficznych ujęć chodnika pod stopami, płynącej wody i odległego drugiego brzegu. Tylko na tych ostatnich obrazach jawiła się wyraźnie zmiana planu - ślad przemieszczania się w przestrzeni. Odwrotnie do tarczy zegara, na której zmiana najbliższa, sekundowa, jest zauważalna w ruchu wskazówki, a te dalsze dotyczące minut i godzin zdają się oku nieruchome.

Ruchu zresztą na naszym podwórkowym święcie tego wieczoru nie brakowało, a to za sprawą mojej wnuczki Agatki i jej licznych koleżanek. Świeżymi kolorami zaświeciły pieńki.

                        

Murek piaskownicy został zastawiony przygotowanym poczęstunkiem.

                           

Tradycją takich wydarzeń jest, że "nasze" budki warzywne nie szczędzą owoców i napojów, a cukiernia Kryś obsypuje nas słodkościami.
                            

Przybyła licznie publiczność nie szczędziła pozytywnych recenzji naszemu podwórkowemu mini festiwalowi. Ślad tego wieczoru, poza dokumentacją fotograficzną Włodzimierza Okońskiego, można znaleźć w reportażu red. Jakuba Tarki w radiowej Trójce. http://polskieradio.pl/.../1612923,Być-razem-reportaż-Jak...

środa, 27 kwietnia 2016

Miłe sekwencje zdarzeń

Kiedy wydarzenia układają się w nieoczekiwanie logiczne ciągi, lubimy myśleć z zadziwieniem o sile sprawczej. Jakie moce maczają swoje palce z takich niezwykłych zdarzeniach. Każdy pewnie ma swoje własne przykłady zaskakujących koincydencji. Mam i ja. Kilka z nich wplotłem, lub same się wplotły w projekt "Mam dla Ciebie wiersz". Chyba już szósty rok pojawiam się na ulicach z półką pełną poezji i namawiam przechodniów, by usiedli przy stoliku i posłuchali wybranego dla nich wiersza. I siadają, słuchają i rozmawiamy o wierszach i poetach. Opowiadam im o tomiku "Haiku" Czesława Miłosza, którym się zainteresowałem z racji jego własnych i tłumaczonych perełek japońskiej poezji. Dostałem go w prezencie od swoich dzieci.

                                       

Ale zanim sięgnę do wierszy, czytam we wstępie owej książeczki fragment o Leopoldzie Staffie i przetłumaczonej przez niego z francuskiego "Fletni chińskiej".

                                           

A opowiadam dlatego, że dwa tygodnie po kupieniu Miłoszowego zbiorku nieoczekiwanie wpadła w moje ręce /i oczywiście już z nich nie wypadła/ owa "Fletnia chińska", pięknie pożółkła i na pojedyncze kartki rozpadnięta. Kryje w sobie ona poezję przepiękną, i posłuchać jej możecie, gdy się spotkamy gdzieś przypadkowo.

                                                

Jednym z mych ulubionych poetów jest Bolesław Leśmian, a wiersz, który czytam najczęściej zwie się "Dziewczyna". Podziwiam go i dla fantazji treści, i dla owej dziewczyny niebyłej, ale szczególnie dla dramatycznego pytania, które rzuca nam w twarz poeta na koniec. Żeby to było tylko pytanie, ale to wręcz brzmi jak przestroga. Egzystencjalnie się robi i straszno.

                                              

I jak tu żyć w takiej trwodze? Skąd brać nadzieję? Ano trzeba kupić tomik niezwykłej poezji Stanisława Barańczaka, tak, jak ja kupiłem i zachwyciłem się natychmiast. "Podróż zimowa - wiersze do muzyki Franza Schuberta" to zbiór wierszo-pieśni do szubertowskiego cyklu "Winterreise". Barańczak tak napisał swoje poetyckie komentarze do każdej z 23 pieśni, że można je śpiewać zamiast romantycznych słów Wilhelma Mullera. Pieśń X, jak i pozostałe, rozważa sprawy ostateczne. A właściwie daje nadzieję na jakieś ich rozwiązanie. Na naszą miarę, na nasz czas. Zaskoczony, ale nie zdziwiony, przeczytałem w owym wierszu zacytowane tamto dramatyczne pytanie i ostrzeżenie z Leśmianowej "Dziewczyny".

                                                    

Lepiej zrozumiałem i jednego i drugiego. Zatem nowe nieoczekiwane skrzyżowanie dróg. Teraz już nie czytam tych wierszy oddzielnie. Opowiadam o ich spotkaniu.
Tak właśnie robiłem w niedzielny marcowy wieczór, kiedy w uroczym pasażu Biblioteki uniwersyteckiej czytałem wiersze z okazji Międzynarodowego Dnia Poezji. Było miło, spokojnie i nastrojowo. Miałem trzy urocze słuchaczki. Poezję przeplataliśmy rozmową. Po dłuższej chwili sięgnąłem po Leśmiana. Opowiedziałem o obu poetach i kiedy kończyłem czytać "Pieśń X" Barańczaka do stolika podeszła Dziewczyna. Nadeszła z daleka, nie słyszała, co czytam i o czym rozmawiamy. "Chciałam panu dać płytę", powiedziała i wyciągnęła rękę z Winterreise Schuberta.

                                      

                                      

                                       
                                                      

niedziela, 10 stycznia 2016

Kazali napisać coś o wolności



Zgodnie z tym, co sam radzę uczniom, temat należy podzielić. Zatem o wolności można mówić dwojako:

 - wolność jako stan nie podlegania pewnym koniecznościom /wolność od/, wyrażająca się hasłem - nie muszę,
                                                

 - wolność jako swoboda podejmowania decyzji /wolność do/, rozumiana jako "mogę". 
                   
                                                                                              
Jedno nie jest w zasadzie dalekie od drugiego skoro, by być wolnym w swych decyzjach, trzeba wyzwolić się od wielu uwikłań.

Wydaje się, że pojęcie wolności przypisane jest człowiekowi i bardziej może uświadamiane w procesie naszych starań o jej uzyskanie, niż z faktu bycia wolnym. Mówią, że smak wolności najbardziej docenia więzień w celi.

                                           

Zaiste, na przekór pojęciu "wolny jak ptak", wydaje się, że w świecie przyrody trudno doszukać się śladów wolności. Łańcuch pokarmowy, walka o żer, o prawo do rozmnożenia się są nieustającą koniecznością, a poziom ryzyka widać po tym ptaszku, który raz dziobnie ziarenko, a dwa razy rozejrzy się na boki sprawdzając, czy sam nie staje się łakomym kąskiem dla silniejszego.
                                   
                                                           

Człowiek współczesny z wiarą i ochotą brnie ku "wolności do". Czuje się coraz bardziej pewny siebie, coraz bardziej zadowolony z uwalniania się od więzów konwencji, i rygorów wspólnotowych, plemiennych i organizacyjnych ograniczeń. Odważnie dźwiga brzemię wyborów, chcąc być panem samego siebie.

                                                  

Czy każdy może sobie na taką swobodę pozwolić? Kiedy rośnie w siłę i znaczenie grupa indywiduów, kiedy zyskuje ona moc kształtowania nowoczesnego społeczeństwa, narzuca z oczywistością model rozwoju indywidualnego. Kiedy wszak ten model się odpowiednio upowszechnia i stawia wyzwanie innej, dużo liczniejszej grupie zwykłych, mniej wykształconych, mniej obrotnych i biedniejszych ludzi, to tendencja się odwraca. Strach przed wzięciem odpowiedzialności za wszystko sprawia, że następuje "ucieczka od wolności". Erich Fromm, klasyk myśli społecznej, w książce pod takim tytułem wydanej w 1941 roku przeanalizował ów problem na historycznych przykładach totalitaryzmów europejskich XX wieku. Dziś problem ten nic nie stracił na aktualności. Współczesne nacjonalizmy, ograniczenia relacji społecznych do dwóch uświęconych grup - rodziny i narodu, pogłębione reakcją na tragiczne ataki fundamentalistów islamskich są wyraźnym obrazem zmagań z pojęciem wolności. Ucieczka od niej w głąb ideologii narodowych wzmacnianych najczęściej ortodoksyjną religijnością wydaje się zapewniać bezpieczeństwo lub choćby wzmacniać jego poczucie.
            
                                          

Sięgając w zamierzchłą przeszłość można zaryzykować domniemanie, że biedny, ledwie powstały człowiek pierwotny ugruntował w sobie poczucie braku wolności, kiedy zadał egzystencjalne pytanie o sens, przyglądając się leżącemu bez życia swemu towarzyszowi. Śmierć jest koniecznością, więc gdzie w naszym życiu miejsce na wolność? Ale, że homo był już sapiens, więc szybko wymyślił rozwiązanie. Wolność jest po tamtej stronie. I to wolność prawdziwa. Czy zatem wystarczy umrzeć? Chrystus zapewnia, że tak, ale stawia warunek - umrzeć musisz w stanie łaski uświęcającej.

                                         

A bez konieczności umierania nic się nie da zrobić? Przyjrzyjmy się skrótowo, jak ta sprawa wygląda z perspektywy religii hinduistycznej. Sięgając tak daleko, uzyskamy bardziej wyrazisty szkic.

Cały świat , wszechświat cały jest ułudą /maya/. Jedyną prawdziwą rzeczywistością jest Absolut. To on /Brahman/ stworzył to wszystko dla zabawy albo wytchnął z siebie jak oddech. Kiedyś wciągnie cały świat z powrotem jak powietrze do płuc i będzie wielka przerwa. A potem znowu go z siebie wyłoni jako ułudę.

                                      

Gdzie więc mamy szukać w takiej mgle wolności. Ano poprzez wyzwolenie. Kogo, czego? Oczywiście boskości, której cząstka zawarta jest w każdym bycie. To Atman, naturą tożsamy z Brahmanem. Wolność uzyskamy wyzwalając go/się/ z uwikłania w świat ułudy. Jak tego dokonać? To proste. Pozbawić się tego, co nas w tej ułudzie więzi. A więc najpierw gnuśności /tamas/, ciężkiej i lepkiej bezwładem. Potem wszelkiej zapalczywości /rajas/, a na koniec również najsubtelniejszego z elementów tu nas konstytuujących - przejrzystej sattwy.
 

 
 
Kiedy więc ciało opanujemy hathayogą, a umysł drogą medytacji pozbawimy wszelkiej myśli, odbije się Absolut w naszej subtelności jak księżyc w kałuży. Biada wszak temu, kto odbicie Brahmana weźmie za Niego samego. Dopiero kiedy i tej ułudy uda się nam pozbyć, nadejdzie prawdziwe wyzwolenie. Jak pisał wielki mistyk niemiecki Mistrz Eckhart - kiedy niczego nie będziesz już pragnął, nawet Boga samego, wtedy staniesz się jako naczynie puste, które Bóg sobą wypełni.
                                            
                                                 

I już jest po sprawie. Tak osiągnięte wyzwolenie gwarantuje nam wolność. Jedyną prawdziwą.

Jeśli tak, to idę na jogę.
                                                       

poniedziałek, 21 września 2015

A to jesień już


Zabrało mnie onegdaj  jedno moje dziecko i dwoje wnucząt do Ogrodu Botanicznego w Powsinie. Długo się rozglądałem wokoło zanim wyciągnąłem aparat i zacząłem pstrykać. Natychmiast wyostrzyła się uwaga. Zacząłem spostrzegać więcej szczegółów. Najpierw rzucają się w oczy te kolorowe, jeszcze kwitnące.







Potem kusić zaczyna misterium przekwitania. Nie znajduje ono zazwyczaj przychylności u rozkochanym w świeżych pąkach obserwatorze. Pewnie, że młodość ma siłę przemożną swego powabu. Obiecuje rozkwit i spełnienie przekazania życia. Owoc też kusi. Musi. Tak mu każe pestka. A potem?
Dwie znam artystki, które zajmują się tym, co potem. Joanna Forsberg śledzi proces przejrzałości z pozycji miłośniczki estetyki. Dostrzega piękno w przemijaniu form roślinnych i okiem kamery kierowanym sztuką, co w duszy, głowie i palcach operujących aparatem ma swoje miejsce, wydobywa owe mroczne nieco uroki. Zawsze wyłania się w wyniku tego procesu obraz szlachetny, tajemniczy i poetycki.










I tak może się jawić przemijanie.
Karolina Żyniewicz brutalnie ujawnia to, co kojarzy się z brzydotą, z drastycznością biologicznej destrukcji, co budzi odrazę.









Przygląda się temu procesowi i zadaje pytanie o granice między odwróceniem głowy z obrzydzeniem a zainteresowaniem, które pomoże dostrzec, zrozumieć, zaakceptować a może i zafascynować się owym procesem. Stąd już tylko krok do dostrzeżenia tam piękna, o którym swoimi zdjęciami mówi Joanna.