czwartek, 26 czerwca 2014

Wodna Masa Krytyczna w Krakowie



Niedziela 22 czerwca - Wodna Masa Krytyczna na Wiśle w Krakowie, a na niej łódka w której mam płynąć do Warszawy. Spotkanie z Jackiem Gądkiem, mistrzem wiklinowych konstrukcji,  posiadaczem,  sternikiem  i  silnikiem tejże łódki na Solnej Drodze z Wieliczki do Gdańska. Użycza mi jej na mój rejs.
Odnajduję Jacka w sobotę na warszawskich Wiankach, oczywiście przy pleceniu wiklinowego koła. Następnego ranka jedziemy razem do Krakowa. Zrzucamy z przyczepy jeden ładunek wikliny, wrzucamy wiązki suchej wierzbiny na budowę tratwy, na dach starego Volvo kładziemy niebieską, wąską, ponad 5metrową łódkę i hulamy nad Wisłę koło Salwatora. Po drodze zabieramy dwóch rosłych autostopowiczów z Ukrainy wędrujących do Drezna. Mamy ich podrzucić w inne miejsce, skąd łatwiej się zabrać, ale szybko zmieniają plany i jadą z nami na Masę Krytyczną. Za moment już zrzucamy wiklinę, łódka czeka zacumowana przy nadbrzeżu, Urkaińcy uwijają się przy wiklinowej konstrukcji pływającej. Masa krytyczna powoli wypełnia rzekę tratwami, kajakami, tramwajami wodnymi i wszystkim, co unosi ludzki ciężar na wodzie. Animatorka wydarzenia, Cecylia Malik, jak zawsze kolorowa, dosiada złotej ryby wdzięcznie robiąc wiosłem raz z lewej, raz z prawej. Mój pagaj jeszcze leży na dnie łódki. Masa zaczyna spływać w dół, ku Wawelowi. My ciągle wiążemy tratwę. Kończymy, gdy rój jednostek pływających już dawno znika za zakrętem. Ruszamy wreszcie w spóźniony pościg. W łódce siedzą 4 osoby. Zanurzenie maksymalne. Tratwa obciążona trzema osobami wystaje nad powierzchnię kostkami słomy. Siedzą na nich bosonodzy żeglarze machając wiosłem, ale wspomagani są siłą naszych pagajów i łączącą nas liną. Całość wygląda tak malowniczo, że zaraz skupia uwagę policji rzecznej. Słusznie sugerują, że płynąc bez kamizelek przekraczamy zdroworozsądkową granicę ryzyka. Pan w tej kurtce – mówią wskazując na mnie,- miałby kłopoty z dopłynięciem do brzegu. Możemy płynąć dalej pod warunkiem przywdziania kapoków. Godzinę zajmuje nam ich zdobycie. Wreszcie ruszamy i dopływamy. Kończymy dzień logistyką, tak jak zaczęliśmy. Sukces Masy jako szalonej zabawy na wodzie jest oczywisty. A ja już znam odrobinę niebieską łódkę.
Poniedziałek od rana wypełnia budowanie Syreny. Cecylia cierpliwie pozwala oklejać się taśmą. Zaraz po skompletowaniu skorup zdjętych z wszystkich części ciała, uwalniam modelkę, która pędzi na kolejną akcję artystyczno społeczną. Ja zaczynam niewdzięczny etap wypełniania skorupy butelkami i pianką konstrukcyjną, która skutecznie przywiera do wszystkiego, czego dotknie. Po dwóch godzinach zmagań już wiem, że nie zdążę na pociąg o 12.50. Wreszcie zostawiam Syrenę Sesilię na balkonie i zdążam jeszcze zajrzeć na Rynek przed odjazdem.
8 lipca rano zabiorę się za szykowanie łódki, posadzenie w niej Sesilii pięknie dokończonej przez Cecylię i 10 lipca rano ruszę ku Warszawie.
 
Syreni śpiew już czeka gotowy do niesienia się po wodzie w promieniu kilometra.
 A ja zbieram siły.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Całym jest się ze wsi, miły panie Jacku, i z rzeki też. Tak było przez miliony lat, wliczając w to byty nieco bardziej zwierzęce niż te późniejsze. A ile lat ma to miasto, z którego "cały pan jest"?
Drgnięcie wskazówki na zegarze czasu ziemskiego, a jeśli chodzi o czas kosmiczny to wskazówki nawet się nie poruszą. W innym razie ta tęsknota spłynięcia rzeką, na szczęście jedynie na kilku odcinkach "ucywilizowaną", byłoby jedynie dziwactwem mieszczucha do szpiku kości.