wtorek, 14 stycznia 2014

Zawsze byłem flanerem


Google to nie Encyklopedia Britanica, ale poza rzetelnością źródła  liczy się przecież błyskawicznie poszerzany zasób informacji i niebywała łatwość dostępu. Tam zatem sięgnąłem po wiedzę na temat postaci zwanej flaneur. Może powinienem był już od dawna znać pojęcie flaneryzmu, ale nie znałem. Dopiero niedawno trafiłem na nie w Kwartalniku Respublica Nowa z r.2008. Teraz z ciekawością śledzę publikacje na ten temat.
                                                     
Skąd ta ciekawość? Ano, zaczęło mi się układać w głowie, że od wczesnej młodości jestem czystej wody flanerem.  Nie raz przecież pisałem na blogu o włóczeniu się po Warszawie od wczesnych lat 60ych. Wtedy szlifowałem bruki razem z Elkiem, swoim ówczesnym przyjacielem. Byliśmy młodziakami, a Warszawa podnosiła się z wojennych zniszczeń i rosła wraz z nami.
                                                       
A więc pierwszym zadaniem flanera jest obserwowanie rzeczywistości miejskiej i zmian w niej zachodzących, pozostając  jednocześnie postronnym i nieco krytycznym świadkiem. Faktycznie, biegaliśmy po silnie jeszcze zrujnowanej Stolicy, podpatrując z dnia na dzień, co i gdzie się zmienia. Komentowaliśmy te zmiany z upodobaniem. Może warto wspomnieć, że w tamtych latach wiodącym dziennikiem stołecznym było „Życie Warszawy”. „Trybuna Ludu” miała z nim „konkurować” z nakazu władz, ale jej się nie czytało na zasadzie oczywistości. Tedy poza radarem zmysłów skierowanym na przestrzeń miejską, była jeszcze dostępna informacja pisemna. Jakoś bez formalnych deklaracji wiedzieliśmy, jak bardzo to miejsce jest naszym miejscem.
                                                          
Niezłą ilustracją tego aspektu flaneryzmu było śledzenie odbudowywanej w nieco modernistycznym duchu ulicy Kruczej. Tam wyrósł Grand Hotel – pierwszy nowoczesny hotel zbudowany w tym mieście po wojnie. Jednak nie jego architektura nas zachwycała, a parking przed wejściem. Na nim bowiem stały auta zagranicznych gości. Znaliśmy je wszystkie, jeśli zatrzymywali się na dłużej. To był nasz salon samochodowy. Podziwialiśmy różne marki – MG, Simca, Triumph, Humber, a czasem uśmiechaliśmy się z niedowierzaniem na widok krążownika Czajka. Trudniej zauważalni byli ich właściciele. Nimi pewnie zajmowali się flanerzy należący do służb mundu i niemundurowych.
                                               
Ludzie miasta to druga przestrzeń uwagi flanera. Specyficzna. Jest bowiem, jak twierdzą specjaliści /Baudlaire, Benjamin i inni/, a ja potwierdzam doświadczeniem, ów flaner kimś patrzącym z dystansu, jakby oddzielnym od miejskiego tłumu, a nawet istniejącym mu na przekór. Tłum bowiem nieustannie za czymś goni, ku czemuś dąży. Uwija się jak mrówki wokół mrowiska. On natomiast włóczy się albo przechadza, jak kto woli, po tej samej przestrzeni jakby bez celu, zauważając, też jakby mimochodem, „ co tu się dzieje”. Jest anonimowym indywiduum wobec owej zbiorowości. Pamiętam z tamtych lat, gdy chcąc dopaść otwartych drzwi tramwaju ruszającego z przystanku, biegliśmy zygzakiem wśród ciżby tłoczącej się na chodniku, wymijając, potrącając albo wpadając na ludzi. Ten tłum był jednak swojski, w pełni akceptowany, a przedzieranie się przezeń było akcydentalne. Częściej tworzyliśmy jednorodną tkankę. 
                                       
Inaczej działo się w późniejszym okresie, gdy jako młodzieniec praktykowałem flaneryzm w czystej postaci. Nachodziło mnie czasem, by ruszyć o zmroku, szczególnie późną jesienią, zanurzyć się w labirynt miasta dręczonego chłodną mżawką i nieśpiesznie krążyć ulicami z podniesionym kołnierzem, przyglądając się zmykającym do swych domostw mieszkańcom. Owszem, towarzyszył tym włóczęgom specyficzny nastrój zadumy, nostalgii i samotności, którego niedawno pojechałem szukać w Lizbonie.
Przypomnieć teraz warto, że ów flaneur narodził się w Paryżu w połowie XIX wieku jako owoc zmian w strukturze miasta, spowodowanych rewolucją przemysłową. Burzliwy rozwój handlu, obfitość sklepów przyciągających ludzkie masy witrynami pełnymi towarów, powołał do życia tego rozleniwionego próżniaka, który miast pozyskiwać w pocie czoła środki na zakup owych różności, spędzał czas na przechadzce, rzucając okiem na witrynowy stan pożądania, co się miał zmieniać w stan posiadania. Doglądał z pozycji samozwańczego nadzorcy miejskich przestrzeni, czy trzodzie nie brakuje karmy.
Nie byliśmy z Elkiem takimi modelami, mieliśmy po 14 lat, ale wiedzieliśmy sporo o zawartości warszawskich witryn sklepowych. Odwiedzaliśmy Centralny Dom Towarowy w Al. Jerozolimskich zazwyczaj dwa razy w tygodniu, kontrolując podaż i trendy. Zdarzało się nam być również klientami sklepu ze słodyczami w Alejach niedaleko Kruczej. Tam nabywaliśmy 15 dkg bloku czekoladowego, czyli słodkiej masy z okruchami fistaszków lub herbatników i konsumowaliśmy przysmak sunąc dalej. Egzotykę i poczucie niezmierzonych dali zapewniały witryny Chinki, Budapesztu, Nataszy, Ośrodka Kultury Czechosłowackiej czy Bułgarskiej.
                                          
Ale nie tylko chodnikowe szlaki nas nęciły. Zapuszczaliśmy się też w  podwórka, pasaże, tajemne przejścia, boczne i pozornie ślepe uliczki. Potrafiliśmy znikać w bramie, by wynurzyć się na innej ulicy gdzieś dużo dalej. Nie opierały się też naszej ciekawości klatki schodowe, przemierzane aż po strych, czasem ujawniając okno z zapierającą dech w piersiach panoramą miasta.
Pisze Susan Sontag o fotografie ulicznym jako swoistym flanerze, ale ktoś trafnie przyrównał rasowego flanera do miejskiego fotografa pozbawionego aparatu. Myślę, że z tej właśnie kondycji wywodzi się mój stosunek do fotografii reportażowej. Nie odbierając jej znaczenia, zawsze ceniłem sobie wartość osobistego przeżycia chwili, zapisanej wyłącznie na czułej kliszy świadomości.

 
Może gdybym nie był tak ortodoksyjny, miałbym więcej zdjęć mojego miasta z tamtych lat, którymi okrasiłbym ten wpis. Nie mam żadnych.  Muszę się zatem obejść kilkoma pocztówkowymi warsawianami z mojej skromnej kolekcji.

1 komentarz:

pfw pisze...

Ja w takim razie także byłem flanerem, lecz szlajałem się po mieście w latach 90. i początku dwutysięcznych. Wtedy też wszystko się zmieniało. Warszawa to miasto w wiecznej budowie i pewnie prędko się to nie skończy. Tylko dzisiaj wszystkie bramy zamknięte są na klucz.