poniedziałek, 5 maja 2014

Ich bin ein Berliner


                            
Nie wolno tak myśleć, po dwóch zaledwie dniach włóczenia się po tym mieście. Ale już wiem, że jest niezwykłe i wkręcające. Jego historia, jej ślady i konsekwencje sprawiają, że kiedy różne Ratyzbony, Kolonie, Paryże czy Florencje mają wyraźną, rozpoznawalną strukturę, to tutaj cechą charakterystyczną wydaje się być otwartość, niedokończoność i zmiana, a z nich wynikająca potencjalność, gotowa objąć każdego.

                                
Tu jakby więcej wolno, na więcej jest miejsce.
Fizyczne resztki muru dzielącego kiedyś miasto też skłaniają do refleksji. Jak głęboką może ona być u tych, którzy nie sięgają problemu własnym doświadczeniem?
                          
Nie ma na to miary. A przecież poza pomazanymi już kolorowo z obu stron betonowymi płytami, upstrzonymi gumą do żucia, przyklejoną w wyrazie pogardy dla narzuconych reżimowo podziałów między ludźmi, istnieją surrealistyczne przestrzenie propagandowo  szerokiej Alei Karola Marksa i zaniedbane, zbiedniałe dzielnice dawnego Berlina Wschodniego.
                       
Została mi w głowie jakby pocztówkowa  impresja z podróży tranzytem na zachód w latach siedemdziesiątych. Oto na Ostbahnhof, nad torami wysoko, na żelaznym podeście, stoją w długich szynelach i papachach dwaj żołnierze radzieccy z rękami wspartymi na słynnych kałasznikowach. Pomnikowi strażnicy granic.
Zbiory w słynnym Pergamonie porażają skalą.

                            
                                    
Oczywiście zaraz pojawia się klasyczny problem zagrabienia tego, co kulturowo jest skąd indziej. Argumenty za i przeciw są znane, ale kontrowersja nie znika.
                                 

Nieopodal naszego hoteliku na Samaritenstrasse we wschodniej części miasta, zaciekawia swą demonstracyjnością okazały squat.
                                   
Kiedy więc zauważam, że brama jest szeroko otwarta, ruszam ku barokowo zaśmieconemu podwórku. Ale nie jest mi dane tam wtargnąć, bo zamiatający chodnik przed wejściem malowniczy squatman broni wstępu. „Tam jest centrala sekretnej instytucji i postronnym obywatelom wchodzić nie wolno.” Doceniam te przezbywanki i ostrzeżenie przed cegłą, która mogłaby spaść mi na głowę.
                                     
Korci mnie wszak przekraczanie granic i wdaję się w polemikę. Wyjaśniam, że ciekawi mnie squatowy świat, ale widzę pewną niekonsekwencję w wyznaczaniu barier przez ludzi, którym ich obalanie jest ideowo bliskie. Powołuję się na swych uczniów w Polsce, którzy są w squatowe przestrzenie zaangażowani.  Wyrażam  ponownie swoją ciekawość tego świata, ale zostaję pouczony,  teraz już po polsku, że jest to niezdrowe zainteresowanie cudzym gównem. Podkreślam osaczenie stereotypowym ujęciem sprawy. Jeśli większość  ludzi z zewnątrz, tak odnosi się do tych tu inaczej zorganizowanych mieszkańców, a oni odpowiadają im na to jedynie szyderczo pogardliwym traktowaniem, to ja, zamiast być zapytany o mój osobisty osąd sprawy i intencje, jestem z góry skazany na wykluczenie. Nie domagam się jednak szacunku dla swoich praw człowieka wolnego.  Pozostawiam  „najemcom” ich utopię zakonu, próbuję jeszcze tylko zrobić zdjęcie alternatywnego podwórka, ale i to wywołuje sprzeciw. 
                       
Przylepiam więc na pożegnanie vlepkę „Whoever you are I wish you well” i wracam do hotelu.
                            
Malownicza ścieżka rowerowa nad Szprewą, wiodąca aż do ogrodów i pałacu w Charlottenburgu, przywraca  wiarę w moc zachodniej, jedynie słusznej cywilizacji. Spokojne dzielnice niewątpliwie zamożnych ludzi zupełnie odwodzą mnie od pomysłu szukania  niedomkniętych bram. Nie ma tu takich wcale.

                             
Lepiej poszukać czegoś, albo nawet kogoś, kto jest. Jedziemy więc na Bulowstrasse, gdzie pod numerem 90, w galerii wystawia swoje prace malarskie dwoje polskich artystów. Z nich bardziej chcę spotkać  Beatę Pflanz, poznaną w Zbąszyniu na Festiwalu i lubianą bardzo zarówno po ludzkiej jak i artystycznej linii. I oto już z daleka daje się zauważyć, pochylona nad obrazem płasko leżącym na koziołkach przed wejściem do galerii.
                                 
Ostatnie pociągnięcia pędzla i finis coronat opus. Radość ze spotkania ogromna.
W dalszej drodze przychodzi nam zaliczyć kolejne niełatwe doświadczenie. Oto zatrzymujemy się przy berlińskim Memoriale Ofiar Holokaustu. Niezwykły to projekt. Foremne betonowe bryły nieco różnej wysokości, ustawione na ogromnej, też nierównej powierzchni, poprzedzielane dość wąskimi prostymi korytarzami, wywierają wielkie wrażenie.

                                  
Znalazłszy się w środku, dostrzega się w dalekiej perspektywie kolorowy świat, ale jeden niewielki krok zmienia tę perspektywę w
osaczenie bezwzględnym betonowym labiryntem.
                                   
Dalsza droga, to już poczucie okrutnej mocy bawiącej się z tobą w kotka i myszkę. Jeszcze trudniej jest, gdy zaczyna się to doświadczenie od przejścia przez niewielkie podziemne muzeum. Najpierw czeka nas ilustrowana pojedynczymi zdjęciami, zwięzła historia narastającego  programowo w przedwojennych Niemczech antysemityzmu prowadzącego do „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Potem, w mrocznej sali obok na oddzielnych płytach oryginalne listy pisane na chwilę przed śmiercią w komorach gazowych. Wreszcie multimedialne stanowiska z obszerną informacją i dokumentacją Zagłady. A stamtąd wyjście w środek betonowego labiryntu. Fakt, że w tekstach  mówi się o oprawcach Niemcy , a nie jedynie naziści, jak również to, że pomnik ten znajduje się w centrum Berlina, jest wymowny w kwestii winy i oczyszczenia.
                                       
Rower na pewno nie jest traktowany przez berlińczyków jak zawalidroga na jezdni czy chodniku.

                               
Niemal wszędzie są ścieżki rowerowe. Nikt nie zżyma się na cyklistów. A są ich tysiące. Pysznie było poczuć się jednymi z nich. Z roweru naprawdę więcej widać. Szczególnie, kiedy jest co oglądać.
                               
Udany był ten wypad do Berlina.

                                

Brak komentarzy: