sobota, 24 września 2011

Adaptacja adaptera


   Do potrzeb sztuki destrukcji mój stary adapter został dostosowany podczas  sesji egzaminacyjnej na studiach w maju 1971 r. Uczyliśmy się do jakiegoś egzaminu we trzech. Tadzio Urbaniak, Tomek Tuszko i ja. Kiedy przyszedł moment nasycenia wiedzą o poglądach średniowiecznych filozofów, skierowaliśmy naszą uwagę na ów stary odtwarzacz dźwięku. Wcale nie żywiliśmy względem niego morderczych zamiarów. Przeciwnie, rozpierała nas moc tworzenia. A tworzyć było z czego, bowiem spory zapas rzeczy dziwnych leżał ukryty w moich szufladach i pudłach. Poczęliśmy więc obudowywać urządzenie grające owymi rzeczami tak, by puszczona w ruch płyta aktywizowała je pomysłowo. Stworzony przez Tomka zapis graficzny  wydarzenia pozwala odtworzyć  jego przebieg. To, co kryje się po lewej stronie obrazka pod nazwą, „feeria barw”, było ciągiem wąskich kolorowych, sztywnych pasków papieru fotograficznego, pozyskanych z obciętych zdjęć do katalogów maszyn mleczarskich, które to wydawnictwo tworzył mój Ojciec w Fabryce Aparatury Mleczarskiej. Piszę o tym tak obszernie z dwóch powodów. Po pierwsze, barwienie papieru fotograficznego farbami anilinowymi było wynalazkiem Januszka i sprawiało, że jego katalogi wyróżniały się atrakcyjnością. Po drugie, ale nie bez związku z pierwszym, były to czasy tak szare, że nawet nasza flaga narodowa zdawała się nie tyle biało czerwona /nie wspominając o amarancie/, co szaro buraczkowa. Biało czarne strony katalogu, zanużone w barwnikach anilinowych wyglądały „bajecznie” kolorowo, a ścinki tych papierów przechwytywałem jako dowód na istnienie gdzieś za horyzontem tęczowego świata.
   Teraz, wetknięte za obudowę adaptera terkotały pięknie, gdy przebiegał po  nich wysięgnik rączki szczoteczki do zębów.
Kule bilardowe grzechotały obracane ruchem talerza, nie mogąc wydostać się z pułapki zastawionej na nie ramieniem adaptera.                                                       
Sztuczne szczęki babci, jedna umieszczona na tarczy, druga przytwierdzona do obudowy, kłapały uroczo, czyszczone jedna - szczoteczką „obrotową”, druga -nieruchomą, przytwierdzoną do obudowy.                                                                   
Oś obrotowa talerza, jako axis mundi owego wydarzenia, zasłużyła na sakralizację, poprzez przytwierdzenie do niej długiej a cienkiej świeczki cerkiewnej.
    Wypróbowawszy działanie wszystkich elementów, przystąpiliśmy do pokazu głównego. Świeczka została zapalona, a silnik uruchomiony z szybkością 33 obroty na minutę. Zaterkotały feerią barw paski, zagrzechotały kule. Szczęki kłapały złowrogo poddawane drastycznemu czochraniu szczoteczkami, świeca błyskotała niewielkim płomyczkiem, a my siedzieliśmy wpatrzeni w obrót owych spraw. A potem twórcza werwa kazała mi zmienić szybkość obrotów. Najpierw na 45, a potem na 78. Owa werwa wnet udzieliła się powstałemu dziełu. Szczęki kłapały jak oszalałe, paski furkotały, kule grzmiały ogłuszająco, a świeczka... poczęła wyginać się siłą odśrodkową,  aż sięgnęła szczoteczki. Ta, zgodnie z naturą plastiku podchwyciła twórczy żar i wnet płonęła jasnym ogniem, wydzielając jednak czarny dym i kapiąc rozpalonym plastikiem. Trwaliśmy w bezruchu zauroczeni ową destrukcyjną siłą i zapewne doczekalibyśmy chwili zniszczenia ostatecznego owej struktury, gdyby nie moja Mama, która zwabiona smrodem spalenizny, wtargnęła do pokoju z pytaniem, czy na pewno wszystko mamy pod kontrolą. Otrzeźwieni tym głosem rozsądku wyłączyliśmy adapter z kontaktu i przerwaliśmy akt samozniszczenia.  Został po nim tylko ten rysunkowy ślad.
                                                 

1 komentarz:

Zooey Glass pisze...

Czy aby te "kule bilardowe" to nie były kulkowce? Jeśli tak, to proszę o oddzielny post, im poświęcony.
A w ogóle to dzieki wielkie za odświeżanie pamięci!

Pozdrawiam