poniedziałek, 2 września 2013

Kalimera



                                                     


Skoro jest trochę zdjęć, to i kilka słów relacji z Grecji i Azji Mniejszej warto skreślić. Pod pojęciem Hellady kryje się w tym wypadku wyspa Kos, nawet nie 50 km długa i mizernie szeroka. Azja mniejsza z konieczności zawrzeć się musiała w kilkugodzinnym  wypadzie na turecką stronę.

                   

Słońce, zgodnie z oczekiwaniem, prażyło przez cały nasz dwutygodniowy pobyt, nie ustępując zresztą temperaturą warszawskiej sierpniowej pogodzie. Tyle, że u nas cykady nie drą się tak obłąkańczym chórem.

                                         

                                         

Woda w Bałtyku chłodniejsza, mniej słona i średnio przejrzysta, ale to wszyscy już wiedzą, bo przykładowo na wyspie Kos, Polacy pewnie najliczniejszą są turystyczną społecznością.
Cała wyspa żyje zresztą z turystyki. Dowodem niech będzie wioska Zia.

                           

Wspinając się do niej piękną krętą szosą na wypożyczonych rowerach / 4 euro za dzień, 20 za tydzień od osoby/, mijaliśmy inną, wymarłą wioskę, do zwiedzania której zachęca przydrożna reklama. Zwiedziliśmy. Zaiste, puste, porzucone domy, gorąc i kawiarnia czekająca na zabłąkanego tu turystę. Wdrapawszy się na 360 m.n.p. zastaliśmy docelową miejscowość wcale nie wymarłą, a kwitnącą ogrodami i tętniącą życiem.
                                                

 Otóż we wszystkich przewodnikach zalecane jest jej odwiedzanie ze względu na urokliwe posadowienie i niezwykle spektakularne zachody słońca. Zjeżdżają się więc późnym popołudniem autokary i wypluwają ze swych wnętrz całe stada żądnych astronomiczno - estetycznych doznań turystów. Kawiarnie i knajpki oferują tarasy widokowe, a że widok tonącego w morzu Słońca budzi inne apetyty, wioska ma z czego żyć. My wszelako byliśmy tam za dnia, więc zdjęciem zachodu widzianego z innej górki muszę sprawę opędzić.

                    

                              

Jest przyjemnym poruszanie się po wyspie rowerem i ideę tę podziela mnóstwo miejscowych i turystów. Połowę wyspy właśnie welocypedami przemierzyliśmy zaglądając na plaże z obu stron. Na drugi jej koniec zawiózł nas autobus.  Nawiedziliśmy też pozostałości świątyni Asklepiosa – boga medycyny i centrum praktyk ojca tej dziedziny wiedzy – Hipokratesa. Wczytując się w ośrodku i muzeum mu poświęconym w zapis jego dokonań, nie można nie pokłonić się nisko Mistrzowi i nie westchnąć, by w sens jego nauk głębiej wnikali współcześni lekarze. Zresztą mądrość i dobro tchnące z jego kamiennego oblicza mówi wszystko.

                                         

                                         

                                         

                               

                                         

                                         

                                         

                                         
   
 W ogrodzie wzorowanym na jego starożytnych ziołodajnych grządkach mieszczących kilkaset leczniczych roślin znaleźliśmy najsmaczniejsze owoce drzewa figowego, opadłe i już przesuszone, ale jeszcze miękkie. Figi zrywane z drzew i podnoszone spod nich pojadaliśmy zresztą każdego dnia. Przyroda, choć pozbawiona w letnie miesiące deszczu, cieszy oko kształtami i kolorami roślin, ich kwiatów i owoców.

                             

                                             

                                             

                                             

                                             

                                             

                                             

                                     

                                               

Resztki starożytnej świetności, zdruzgotane licznymi trzęsieniami ziemi znaleźć można co krok, choć konkurują z nimi betonowe bunkry z bliższego nam okresu historii. Najokazalej prezentują się fortyfikacje średniowiecznych Joanitów, którzy w imię Chrystusa wojowali, gdzie się dało.

                            

                                          

                                          

                                         

                                          

                                          

Azja Mniejsza przyjęła nas na podstawie paszportów i pozwoliła przyjrzeć się sobie w tureckim mieście Bodrum. Udało nam się zwiedzić tam bazar, zjeść tureckie lody, wykąpać w morzu i wysłuchać południowych śpiewów muezina z niewysokiego minaretu, na które to wezwanie nikt z kąpiących się tuziemców wcale nie zareagował. Co innego tamta rodzina wiele lat temu w Środkowej Anglii, która zatrzymawszy się autem na parkingu padła jak jeden mąż na kolana, by modlić się wedle zaleceń Mahometa.

                           

                               

                                         

                                         


                           

                                 

                                 

W mieście Bodrumie tłok jakby większy niż w Kos /największe miasto wyspy/. Stoliki w kawiarni ustawione ciaśniej, ludzie bliżej siebie. Wszędzie serwowana jest w niewielkich szklaneczkach pyszna turecka herbata, gdzieniegdzie palą sziszę, albo grają w szachy i inne gry planszowe. I oczywiście witają cię po polsku, byś nie czuł się jak na tureckim kazaniu.

                                

                         

                                 

                                  



Po wodach Morza Egejskiego kręcą się łodzie, łódki, jachty i żaglowce, a czasem z powagą przepływa pół miasta w jednym kawałku – prom krążący od Gibraltaru do Stambułu.

                         

Poraża swą wielkością i wydaje mi się być silnym przykładem ludzkiej próżności, podobnie jak pokazy sztucznych ogni. Trudno mi sobie wyobrazić atrakcje kąpania się każdego dnia rejsu w innym basenie, jedzenia w innej restauracji, tańczenia na innym parkiecie, żeby tylko się nie nudzić. Ale gusta są przecież różne.
Byłem, na przykład, jedynym osobnikiem na całej wyspie, który radykalnie chronił się przed palącym słońcem w cień wielkiego czarnego parasola.
                             

 Rozpościerałem go nad sobą jeżdżąc na rowerze, co rozbawiało, zaciekawiało i dziwiło wielu i uśmiechom, klaksonom, gwizdom i komentarzom słownym nie było końca.
Ja z kolei dziwowałem się niezwykłym aromatem małych zielonych mandarynko – limonek i nawet przywiozłem ich kilka, by dodać do słodkich przetworów.

             

                                                                                 


Pewne jest, że poczułem się zdrowo po pobycie w ojczyźnie Hipokratesa, niech imię jego i dzieło będzie pamiętane po wsze czasy.
                             

                                            

poniedziałek, 15 lipca 2013

Miał przyjechać

Miał przyjechać i zaśpiewać I miała się pojawić opowieść o tamtych "szczęśliwych latach" Widoki były rozległe.


Jakiś ocean i niebo błękitne, Jakieś lotnisko i pasy startowe po horyzont, jakiś ogromny amfiteatr. Tu miał przylecieć, tu wystąpić. A ja miałem snuć opowieść. A może spleść ją z jego śpiewaniem. Przepleść. I jeszcze był mój Ojciec ze swoją białą brodą. Czy to dla Niego było to wszystko, czy On też brał w tym udział? Pewne jest, że było radośnie i podniośle, z nutką twórczej niepewności. I zaraz pojawili się przyjaciele, z którymi mogłem to wydarzenie przygotować. Znam ich od dawna. Kiedyś na co dzień, dziś bardziej z Facebook'a. Janek, Kajtek i Piotrek, Klara, Gosia i Jula. Na wszystkich mogłem polegać, a oni uśmiechem zapewniali o gotowości współpracy.



 
Czułem wyzwanie i słodkie ryzyko jego podjęcia. Wszyscy wyczekiwaliśmy naszego Gościa. I wreszcie usłyszałem go. Rozbudziłem się zupełnie. Była druga w nocy. Wiatr szarpał koroną drzewa za oknem. Z nie wyłączonego radia niósł się głos Joe Cocker'a. Bo to był on. We własnej osobie.

niedziela, 2 czerwca 2013

Polatamy z kółkiem

Jak ta zabawa się nazywa? - zapytał mnie ktoś. Nie wiem, pamiętam, że wtedy, na podwórku, mówiliśmy do siebie - chodź, polatamy z kółkiem.


 
Latanie z kółkiem wokół mistrza Mikołaja Kopernika z okazji Dnia Dziecka udało się znakomicie. Przywiozłem z sobą obręczy rowerowych aż trzydzieści dwie. I zanim się obejrzałem już wszystkie były w locie. Małe dzieci, średnie dzieci i zupełnie niemłode już dzieci próbowały, popychały, zgłębiały sztukę toczenia obręczy i w końcu pędziły, a kółka zgrabnie im umykały, zmuszając do jeszcze większego pędu. Placyk wokół pomnika ożył.

 
 
 Przechodnie zatrzymywali się, aparaty, kamery i telefony rejestrowały krążących, a wszyscy cieszyli się jak dzieci. Tak miało być.
 Za rok przywiozę w to miejsce pięćdziesiąt obręczy i zacznę nieco wcześniej, żeby ludzie zdążyli nabiegać się do woli. A że Astronomowi się to podobało, to pewne jak układ heliocentryczny.

Wgląd fotograficzny zawdzięczamy Marcie Tarnowskiej.