Kiedy to było? Pewnie w grudniu 2008 roku, kiedyśmy
postanowili obchodzić Sylwestra we Lwowie. Znalazła się jakaś oferta
zorganizowanego wyjazdu, z możliwością dotarcia na miejsce własnym pojazdem.
Pojechaliśmy zatem moim Fiacikiem Panda. Miała to być dla nas obojga pierwsza
wizyta w tym mieście. Po wygodnym noclegu w uroczym Przemyślu, rano pojawiliśmy
się na polsko - ukraińskim przejściu granicznym. Samochodów czekało niewiele, ale
tempo odprawy nie było imponujące. Zdążyłem uciąć sobie dłuższą pogawędkę z naszym
pogranicznikiem, przeniesionym z zachodniej granicy po przystąpieniu Polski do
Schengen. Wreszcie znaleźliśmy się przed przedstawicielami granicznej władzy
Ukrainy. Najpierw skrzyczano mnie, że nie wypełniłem jakiejś rubryki. Potem
dostałem w innym okienku jakiś wąziutki świstek papieru, który położyłem nad
kierownicą i powoli ruszyliśmy ku Lwowowi. Jeszcze po lewej jakaś budka. Ale z
niej właśnie wyskoczył młody mundurowy i zamachał na nas szeroko. Cofnąłem i
otworzyłem okno. A wy gdie? – zakrzyknął. Wo Lwiw, = odrzekłem uprzejmie. A
tałonczik gdie? – wrzasnął. Domyśliłem się, że chodzi o ten świstek. Ten, tu? –
zapytałem grzecznie. Dawaj tałonczik! – wyrwał mi go z ręki i zapytał groźnie,
- kuda jediotie? Jedziemy do Lwowa witać tam Nowy Rok. A możet w tiurmu
choczetie? Nie chcieliśmy iść do więzienia i tam spędzić sylwestra. Zdaliśmy
sobie sprawę, że opuściliśmy granice Unii i trzeba wyciągnąć z tego wnioski.
Grzecznie przeprosiłem agresywnego młokosa w mundurze za swoją niewiedzę i
udało się nam pojechać dalej. Pewnie gdybym siedział w jakimś Porsche z napędem
na 4 koła, byłbym potraktowany łaskawiej.
Droga do Lwowa faktycznie domagała się pojazdu terenowego.
Porównanie jej stanu z drogami w kraju wypadło bardzo na naszą korzyść. Miasto
przywitało nas gigantycznymi korkami i zaskoczyło stylem jazdy tamtejszych
kierowców. Jeżdżą ciasno jeden za drugim, co nie przeszkadza innym atakować
owej kolumny „na chama”. Niektórzy wyrywali się z korka prując lewą stroną „pod
prąd”.
W hotelu – pudle z lat 70ych, od
razu dowiedziałem się, że tylko na parkingu strzeżonym moje autko ma szansę
przetrwać zaplanowane trzy dni nie zmieniając właściciela. Przetrwało.
Sylwester nie był upojny. Temperatura w szeroko przeszklonym hotelu sięgała 14
kresek. Zapytana o radę etażowa zdziwiła się naszymi zastrzeżeniami. Jest zima,
to jest zimno, - skwitowała logicznie.
Nazajutrz pobiegaliśmy po mroźnym
i słonecznym Lwowie. Odkrywaliśmy urok
habsbursko - galicyjskiego miasta, o którym tyle wcześniej słyszeliśmy. Na nas
też rzuciło swój czar. Wgapialiśmy się w architekturę, w bogato zadrzewione
ulice i aleje, czytaliśmy ukraińskie szyldy i napisy. Przyglądaliśmy się
przechodniom. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że mieszkańcy jakoś dziwnie nie
pasują do materii tego miasta. Dramat przesuwanych granic. Dramat Lwowa, Wilna,
Wrocławia, Szczecina i tylu innych miejsc na świecie. Pewnie ich mieszkańcy nie
czują tego na codzień. Dla nas wtedy było to wyraźnie zauważalne.
Wieczorem w Nowy rok
postanowiliśmy nie poddawać się ponownie hotelowemu procesowi głębokiego
mrożenia. Wsiedliśmy w autko i bez żadnych problemów na granicy, zdążyliśmy
zagościć na noc ponownie w wygodnym i ciepłym hotelowym pokoju w Przemyślu.
Już po opublikowaniu tego wpisu naszła mnie refleksja, że może z niego emanować jakaś blada poświata resentymentu. Nie czuję go w sobie, a tamte przygody chciałem przywołać raczej jako anegdotę, niż świadectwo ukraińskiej rzeczywistości.
Już po opublikowaniu tego wpisu naszła mnie refleksja, że może z niego emanować jakaś blada poświata resentymentu. Nie czuję go w sobie, a tamte przygody chciałem przywołać raczej jako anegdotę, niż świadectwo ukraińskiej rzeczywistości.
1 komentarz:
Odbyj Jacku podróż do Lwowa najbliższej wiosny, albo latem.. trochę się zmieniło....
Prześlij komentarz