sobota, 25 lutego 2012

Dziary i epitafia


Chyba powinienem jednak napisać „tatuaże”, a nie „dziary”. Nie należę przecież do pokolenia, które ozdabia swe młode ciała smokami i inną gadziną. Powoli wszak czynię wyłom w nie-tak-aż-do-końca przychylnej dziarom postawie, zauważając subtelne ornamenty na lędźwiach płci mi od urodzenia przeciwnej. Dynamikę tego zjawiska obserwuję  z zainteresowaniem.

Ale czas już na dołożenie swojej cegiełki do tego, co nieuniknione. Otóż, rozważając sprawę z własnej perspektywy i słysząc to i owo z otoczenia, doszedłem do wniosku, może brutalnego w swej funkcjonalności, ale z gruntu słusznego. Oto starzeje się nam społeczeństwo. Coraz więcej potrzeba dobrych serc i sprawnych rąk, by się tą trzódką zająć. Wiele osób nie ma w owej materii wykształcenia ani praktyki. Im i potencjalnie sobie chciałbym pomóc. Rozważam więc wizytę w studiu tatuażu z zamówieniem, by na prawej ręce wydziarano mi wyraźną instrukcję. „TU CIĄGNĄĆ, A TAM POPCHNĄĆ, BY POSADZIĆ”. Ilu nieudanych prób mogę zaoszczędzić niewprawnej opiekunce w przyszłości.

Ale jeśli tak, to puszczam wodze fantazji. Niechby się pojawiły różne symbole i teksty na niekoniecznie młodych ciałach. Ba, całe opowieści, jak w „Pillow Book”, Greenewaya. Na przykład wzniosła deklaracja  MIŁOŚĆ WIELKA, mogłaby z czasem doczekać się modyfikacji TO BYŁA MIŁOŚĆ SKURWIELKA. A jak szczerze i prawdziwie działałby dyskretny komentarz poniżej pępka u zgrabnej „czterdziestki” – GŁUPI KUTAS. A leciwa dama, która ujawniłaby na opalanym udzie wyznanie BABCIA WSZYSTKO PAMIĘTA, CHŁOPAKI. Na szyi też, u dam pod włosami, a u panów na linii kołnierzyka możnaby wydziarać memento WIDZIAŁY GAŁY, CO BRAŁY.

Zróbmy teraz duży i śmiały krok do przodu. Czego nie zdążyliśmy zapisać na żywym organiźmie, to możemy zlecić spadkobiercom do wydziarania na płycie nagrobnej. Przywróćmy radość cmentarzom. Odważmy się na słowo prawdy. Piszmy sobie zawczasu epitafia. Jak ciekawie byłoby wędrować alejkami cmentarza i czytać pod nazwiskiem i datą zgonu na przykład: „wybaczam Ci Boże wszystkie klęski, którymi mnie w swej łaskawości obsypałeś, ale żeś mi nie dał posmakować Marjanny Borzydło, tego Ci nigdy nie wybaczę.” Albo:  Jan Zrzyt.  Mąż stanu. „A jednak, kochani, zdarzało mi się sikać do umywalki”, czy jeszcze odważniej: Piotr Sumienny. Archiwista. „A teraz możecie mnie wszyscy pocałować w płytę!”, a naprzeciw: Marcjanna Brylant. Aktorka. „Wszystkie moje orgazmy były udawane oprócz tych z Ryśkiem”. Ile to by było radości na cmentarzu w święto zmarłych.                                                                                                                                                                     

czwartek, 16 lutego 2012

Bliskie spotkania drugiego stopnia




Był taki czas, gdy nie wierzyłem w istnienie obcych krajów. Nie mając żadnych szans na wyjazd za granicę, w głębi serca podawałem w wątpliwość treści ludzkich opowieści, zdjęć i filmów. To wielki spisek, myślałem, skłaniając się bardziej ku wizji Stanisława Lema z mózgami w słojach i połączonego z nimi przewodami wielkiego walca w skrzyni. Nic dziwnego, że połykałem jedną za drugą książki podróżnicze. Prawdziwych wypieków dostałem jednak dopiero przy „Zielonym piekle” Raymonda Maufrais. Fakt, że autor miał podczas pierwszej wyprawy do Amazonii 16 lat, czynił z niego w moich oczach kogoś absolutnie niezwykłego i bliskiego zarazem.
                                                                                          
 Kupiony po kilkudziesięciu latach nowy egzemplarz książki potwierdził tylko bezapelacyjne panowanie tego podróżnika stracńca. Dzieliłem zresztą mój podziw dla niego z własnym ojcem, a „Zielone piekło” było i jest jedną z najważniejszych książek mojego życia.

W końcu ubiegłego wieku miałem okazję spotkać niezwykłego człowieka. Piotr Kowalski mieszkał wtedy w Paryżu. Był rzeźbiarzem. Był też architektem. Studiował wcześniej matematykę w IMT. Tam też prowadził przez wiele lat pracownię artystyczną. Swe pomysły artystyczne wywodził z doświadczeń nauk ścisłych. Tworzył we Francji, w Niemczech, USA, Japonii, Brazylii. Z Polski wyjechał jako 19latek razem z armią radziecką zrazu do Niemiec, a wkrótce potem /już bez armii/ do Brazylii i dalej.
                                                        
 W 1999 roku pomagałem organizować jego wystawę w CSW w Zamku Ujazdowskim, tłumacząc niektóre teksty do katalogu. Poznałem wtedy artystę osobiście. I właśnie w trakcie jednego z prywatnych spotkań słuchałem barwnych anegdot z jego życia. Kiedy wszak opowiadał ze swadą, jak nazajutrz po wojnie szlajał się po portowych miastach Ameryki Południowej i siedział kiedyś w jakiejś knajpie pijąc wódkę z młodym Francuzem, który szykował się do wyprawy w Mato Grosso, nie wytrzymałem i przerwałem mu wołając, „zupełnie jakbyś pił tę wódkę z Raymondem Maufrais!”, a on podskoczył na krześle i odkrzyknął do mnie zdumiony „a ty skąd wiesz, jak on się nazywał?!”
Zaiste świat jest zaskakujący w wymiarach swego bezmiaru.

piątek, 10 lutego 2012

Separatka

W chwili, gdy dyrekcja szkoły muzycznej, w której pracowałem, zgodziła się bym zawładnął pustą gablotą wiszącą na korytarzu, zaczęła się moja przygoda z „Separatką" czyli „przestrzenią osobną”.
                                   
 Zgodnie z zasadą „dziel i rządź” pociąłem powierzchnię owej tablicy trzema liniami zapożyczonymi z chiromancji – linią życia, linią serca i linią głowy. W czterech wynikłych z tego podziału polach prezentowałem kolejne pomysły.  Dziś nie pomnę ich kolejności. Chronologia nie wydaje się istotna. Powstały jednak napewno między 1987 i 91 rokiem. Projekt „Haiku” był jednym z ostatnich. Od dawna urzeczony tym gatunkiem poezji, zachwyciłem się jej zbiorem przetłumaczonym i wydanym przez Agnieszkę Żuławską -Umeda. Wybrałem z tej książki dwanaście utworów i ułożyłem je na linii życia w porządku pór roku, których dotyczą. Bo trzeba wiedzieć, że w klasycznym haiku musi znaleźć się słowo – klucz, zwane kigo, które pozwala rozpoznać, do jakiej pory roku wiersz się odnosi. Ze wstępu do książki można też dowiedzieć się, że haiku znaczy po japońsku żart, bowiem w owych trzech linijkach zmieścić należy tak podaną treść, by brzmiała ona dwuznacznie. Niech za przykład posłuży haiku Mistrza Basho: Stanę na chwilę   wtulony za wodospadem   początek lata.”  Nigdy się nie dowiemy, kto wtulony był za wodospadem, narrator czy początek lata. Skoro sprawa tak się prezentuje, to oczywistą konsekwencją jest, że wiersze haiku należy czytać głośno. Wtedy żart - zagadka - tajemnica najpełniej się ujawnia. Zanim wszak przyjąłem ten fakt za priorytetowy w realizacji projektu, urzekła mnie finezja japońskich piktogramów.
                                                   

Autorka tomu tej poezji tak bowiem skomponowała całość, że po prawej stronie cieszył oko wiersz pięknie wykaligrafowany  po japońsku, a na poprzedzającej lewej, jego zapis fonetyczny
                                     
i tłumaczenie. Kazało mi to wzbogacić piktogramy umieszczone na mojej „linii życia” zarówno jednym jak i drugim. Teraz poza przyjemnością dla oka, pojawiła się treść i brzmienie wiersza. Wciąż jednak brakło dźwięku. Odszukałem więc na Wydziale Japonistyki panią Agnieszkę i poprosiłem o nagranie wybranych przeze mnie haiku. Dokonało się owo nagranie w profesjonalnym studiu na Akademii Muzycznej. Teraz miałem już komplet. Zainstalowałem po obu stronach mojej „Separatki” nieduże głośniki i można było usłyszeć po kolei wszystkie umieszczone pomiędzy nimi wiersze.                                                                                                                                                     Sam nauczyłem się na pamięć jednego zaledwie haiku
 
                                                    i mogę je zacytować:  „Nan-no ki-no  hana-to-wa shirazu  nioi-ka-na?”. Co znaczy : nie widzę drzewa nie wiem jakie to kwiaty - czy tylko zapach? Ale dlaczego akurat to wybrałem do zapamiętania, niech pozostanie zagadką i tajemnicą.

wtorek, 7 lutego 2012

W Barcelonie trzeba być czujnym.


Miasto niezwykle urokliwe, to prawda. Język kataloński , choć podobny do hiszpańskiego, dodaje jeszcze temu miejscu osobliwości. Architektura mistrza Gaudiego fascynuje. Jest rok 1997. Katedra ciągle jeszcze w budowie.

 
Rambla zasługuje na miano jednej z najpiękniejszych ulic świata. Włóczymy się wszak nie tylko po niej, ale gdzie popadnie.

 
 To dla mnie najmilszy sposób zwiedzania. Może nie jedyny, ale ulubiony. Zmęczeni, bo gorąc jest wielki, siadamy niedaleko fontanny, by uraczyć się wielkim mango. Podręczny plecaczek niedbale kładę na chodniku, przy nodze, ale jego ramię przezornie owijam wokół kostki.   Niezawodnym opinelem tnę owoc na cząstki. Sok płynie po palcach i brodzie. Nie szkodzi, fontanna jest tuż. Słodycz owocu, satysfakcja z ciekawie spędzonego dnia i sam fakt bycia w Barcelonie, dokąd przyjechaliśmy stopem z Nicei sprawiają, że poziom endorfin jest wysoki. Pogadujemy leniwie. Równie niespiesznie mój wzrok skierowuje się w lewo, a potem zniża ku ziemi. A tam pełzający po chodniku, a raczej nad nim w pozycji lwa skradającego się do zdobyczy, z ręką wyciągniętą w kierunku mojego plecaka, czai się jakiś młodzieniec katalońskiej urody. Gapię się na niego ze zdziwieniem połączonym z ciekawością, a on zauważa moje spojrzenie, zamiera w bezruchu, nasze oczy spotykają się na moment. Ten moment uprzedza decyzję o ataku na plecak. Młodzieniec wstaje, otrzepuje lekko ręce i odchodzi z nonszalanką gracją. Kroję następną porcję soczystego mango i podaję Marcie.
 


niedziela, 5 lutego 2012

Rowerowo po Słowenii

Nie, żeby pedałować tam z Warszawy, ale z rowerami na dachu zmierzamy latem 2007 roku ku Słowenii. Jedziemy” na wariata”, bez żadnych rezerwacji. Po drodze, w austriackiej Styrii odszukuję pensjonat, w którym spędziłem kiedyś szmat czasu z rodziną, przed wyjazdem do Australii. Mimo, że odnowiony i rozbudowany, daje się rozpoznać. Jeszcze bardziej, kiedy patrzę na osobę krzątającą się za barem. Pytam bez ogródek: „bist du Mariti?” Zdziwiona przytakuje. Pamiętam ja, gdy jako dziewczyna jednego z synów pana Weichingera, właściciela pensjonatu, roznosiła zupę po sali. Wspominam o naszym u nich, przed laty pobycie. Pytam o właściciela. Po chwili pojawiają się oboje państwo Weichinger. Zapamiętani jako mało subtelni i niezbyt sympatyczni teraz okazują się miłą i elegancką parą emerytów.

 Isia pstryka fotkę j jedziemy dalej. Jeszcze nie do Słowenii, ale też po drodze, w góry, odwiedzić Rosi, o której już tu i ówdzie wspominałem. Wizyta w jej wakacyjnej samotni jest urocza, choć z konieczności  też krótka. W dalszej podróży rychły zmrok każe zatrzymać się w motelu przy drodze. Za to wczesnym popołudniem dnia następnego znajdujemy bez trudu kwaterę w małej wiosce u podnóża Alp Juliańskich, z widokiem na słynny Triglaw, który zdobi flagę Słowenii.  Miejsce okazuje się idealne jako baza dla rowerowych wypadów. Jezioro Bohij kusi kryształową tonią. 
 
 
 
Góry piętrzą się majestatycznie. Jest gdzie jeździć. Znane z urody, pobliskie miasteczko Bled, nad równie znanym jeziorem o tej samej nazwie, oferuje atrakcje typowo turystyczne czyli dobre restauracje obok frytkarni .

 
 

 


Naszą kwaterą sąsiadujemy z parą niemłodych Holendrów. On jest wędkarzem, chwilowo łowcą pstrągów w pobliskim strumieniu. Ona spędza czas na foteliku, nieopodal, z książką.  Zapytany o efekty połowu, wyjawia, że z końcem tygodnia przenoszą się do Kanady, gdzie będzie łowił inną odmianę tej samej ryby. Prawdziwy hobbista. Faktycznie, każdy złowiony okaz wrzuca z powrotem w nurt rzeki. Inną osobliwość ujawnia młoda para Niemców, sąsiadująca przez ścianę. Pojawiają się  nazajutrz po nas. Wypakowują bagaże i jakieś pięć minut potem dają jednoznacznie znać, jak bardzo mają się ku sobie. Niemożliwe, żeby włączyli tak głośno jakiś film nie dla dzieci i na pewno nie jest to seans krótkometrażowy. W zasadzie oddają się igraszkom i rannym świtem i o każdej porze, kiedy tylko są w pokoju. Zresztą ich promienne uśmiechy przy każdym  spotkaniu mówią same za siebie. Ach, ci młodzi!
Tydzień wystarcza, by nasycić się górskimi pejzażami. Ładujemy rowery na dach i za niecałe dwie godziny jazdy znajdujemy się w klimacie zgoła śródziemnomorskim. Króciutka linia brzegowa Adriatyku przynależna Słowenii może zadowolić każdego. Wynajmujemy przestronny pokój z balkonem, w odległej o kilka kilometrów od nadmorskiego miasteczka Isola, wiosce Baredi i cieszymy się ciepłym morzem i rowerowymi eskapadami do starego Piranu albo w drugą stronę, do pięknego miasta Koper /po włosku Capodistria/.
 
Fundujemy sobie nawet jednodniową wycieczkę droga morską do Wenecji. To moje pierwsze i jedyne jak dotąd sześć godzin spędzone w tym mieście. Dość, by uznać jego istnienie za prawdziwe, za mało, by się w tej oczywistości utwierdzić.




 

 

Chcąc dopełnić znajomości nadmorskiej Słowenii zwiedzamy jeszcze „kopalnie” soli, pozyskiwanej drogą odparowywania wody morskiej.
                                            


Ostatni tydzień przeznaczamy na poznanie wnętrza kraju. Nie można przy tym ominąć jaskiń. Zagłębiamy się w jedną z nich o nazwie Skoczjańska. Jest bardzo głęboka, wyżłobiona przez podziemną rzekę. Zaiste niezwykłe są tam widoki, ale jako istoty naziemne wypełzamy na słońce i  jedziemy dalej. Stolica kraju, Liubliana wita nas spokojem i łagodnością klimatu. Niezbyt wielkie to miasto, ale ze specjalną, przyjazną atmosferą. Jak cała Słowenia zresztą.
 
 
Jeszcze po drodze Skofia Loka czyli Biskupia Łąka i dalej na wschodzie Rogaśka Slatina z ciepłymi źródłami i już czas wracać. Zabieramy ze sobą do domu bogactwo dobrych wrażeń.  Słowenia jest w porzo.