poniedziałek, 28 października 2013

Witryna


Na Festiwalu "Eksperyment" w Zbąszyniu w roku 2010 uczestnicy dostali we władanie witrynę sklepową przy głównej ulicy. Mogli ją wykorzystać wedle uznania.

                                      

Podjąłem się i ja coś tam zdziałać. Ustaliliśmy z Katarzyną Lis Lachowicz, że usiądziemy w owym oknie zaopatrzeni w pisaki do białych tablic i rozpoczniemy rozmowę.

                                      

W chwili, gdy padnie w niej jakieś słowo lub fraza, którą uznamy za wartą zanotowania, zatrzymamy rozmowę i wypiszemy owe słowa na szybie tak, by dały się odczytać z zewnątrz.

                                     

Szybko zatem musieliśmy zacząć uczyć się pisać wspak. Fotografowała nas Iwona Urbaniec i wyszedł z tego sympatyczny zapis zdjęciowy.

                                     

I odbiór był całkiem miły.

                                     

                                     

                                      

                                     

piątek, 25 października 2013

Narrow roads


Wpadły mi w rękę zdjęcia z 2007 roku, z naszej z Murray’em wyprawy rowerowej na wschód. Przypomniałem sobie, że napisałem był już o tym i chyba nawet wrzuciłem na bloga. Ale, kiedy zacząłem szukać, nie znalazłem nic, ani śladu. Coś jednak w tamtym przedsięwzięciu było ważnego, co każe mi przywołać ową rowerową peregrynację.
                                     
Przyszło mi wtedy do głowy, że chciałbym skorzystać z okazji pobytu w Warszawie Joasi i Murray’a i oderwać ich na chwilę od siebie, zabierając Mu na jakąś rowerową rajzę. Znając jego zainteresowanie teatrem i moją słabość do wschodnich rubieży naszego kraju, wymyśliłem, że pojedziemy dookolnie z Warszawy przez Białowieżę do Supraśla by znaleźć się  w tomaszukowym Wierszalinie, a potem do Białegostoku, skąd pociągiem do Warszawy.

                                                      

Fatalna droga wyjazdowa z Warszawy kazała nam wsadzić rowery do „elektryczki” i wylądować w Tłuszczu jako punkcie startu. Stamtąd pojechaliśmy do Bojan, kuszących urokliwym i gościnnym domem letnim Anieli Korzeniowskiej. Legenda głosi, że ofensywa II Armii Wojska Polskiego sprawiła, że tam właśnie przespał jedną noc Marszałek Konstanty Rokossowski, choć na pewno nie na zaproszenie właścicieli. Jednak nie ten wątpliwy historycznie fakt czyni Bojany tak urokliwymi. Bardziej już przepyszne ciasta i kieliszek domowej wiśniówki na podwieczorek, interesujące towarzystwo i niebanalne rozmowy na tarasie.
                                                       
Pięknie się nam jechało na wschód aż do Hajnówki, gdzie z kolei czekał na nas Jarek Perszko, artysta rzeźbiarz, a przede wszystkim serdeczny i wspaniały druh, który zawiózł mnie kiedyś do Zbąszynia na Festiwal „Eksperyment”. Zanim wszak padliśmy sobie w objęcia, Murray niefortunnie zahaczył pedałem o wysoki krawężnik i przewrócił się, raniąc kontuzjowane rok wcześniej kolano. Jakby tego było mało pierogi w knajpie okazały się niestrawne. Drastycznie wręcz objawiło się to nocą, którą spędzaliśmy na działce Jarka. Krótko mówiąc nie spaliśmy obaj, a rano obaj nie nadawaliśmy się do kontynuowania podróży. Uratowała nas moja Najdroższa, przyjeżdżając moim samochodem z bagażnikiem rowerowym na dachu i odwożąc zbolałych do Warszawy.

Owe trzy dni zapisały się jednak niezwykle w pamięci nas obu. Ja robiłem po drodze sporo zdjęć, dokumentując podróż. Kiedy przyniosłem Murray’owi i Joasi odbitki, mój kompan wyciągnął notes i ujawnił swoją dokumentację naszych peregrynacji. Nic nie zdradzając przede mną, pisał po drodze krótkie haiku inspirowane tym, co przynosiła podróżna rzeczywistość. Mieliśmy więc zapis dwóch mediów. Postanowiłem je połączyć i zmajstrowałem „książkę” w jednym egzemplarzu. Wiersze wydrukowałem na przezroczystej folii, tak, że nakładają się na zdjęcia. Aby uwyraźnić tekst, trzeba podłożyć pod folię białą karteczkę. Dzielimy się tą książeczką, kiedy mamy okazję się spotkać. Czasem leży u mnie na półce, a czasem w ich domu w Aukland. Należy do nas obu. Korzystając, że mogę po nią sięgnąć, pstryknąłem na szybko fotki i nimi uzupełniam tego bloga.
                                              
                                               
                                               
                                               
                                               
                                               
                                               
                                               
                                              
                                               
                                               
                                              
                                               
                                               
                                               
                                              
                                               
                                               
                                               
                                               
                                               

                                              
                                               
                                               
                                               
                                               
                                             
                                             
                                              

                                               

Nowym dowodem ważności naszego rowerowania jest tomik poezji Murray’a wydany w Nowej Zelandii pod tytułem „Trzy podróże”. Jedna z nich to ta nasza, zatytułowana „Wąskie drogi na wschód”. Miło.
                                                      
                                                         

Przy okazji muszę odnotować ciekawą konstatację. Czasem spotykamy się z propozycją interpretacji wiersza. W szkole szczególnie. Otóż, jako nieświadomy, ale jednak świadek powstawania owych haiku, jestem w stanie zrozumieć je w pełni. Wiem, co je inspirowało i co wyrażają.  A przecież są znakomite i dla niewtajemniczonych odbiorców. 
                                            

czwartek, 24 października 2013

Tałonczik

Kiedy to było? Pewnie w grudniu 2008 roku, kiedyśmy postanowili obchodzić Sylwestra we Lwowie. Znalazła się jakaś oferta zorganizowanego wyjazdu, z możliwością dotarcia na miejsce własnym pojazdem. Pojechaliśmy zatem moim Fiacikiem Panda. Miała to być dla nas obojga pierwsza wizyta w tym mieście. Po wygodnym noclegu w uroczym Przemyślu, rano pojawiliśmy się na polsko - ukraińskim przejściu granicznym. Samochodów czekało niewiele, ale tempo odprawy nie było imponujące. Zdążyłem uciąć sobie dłuższą pogawędkę z naszym pogranicznikiem, przeniesionym z zachodniej granicy po przystąpieniu Polski do Schengen. Wreszcie znaleźliśmy się przed przedstawicielami granicznej władzy Ukrainy. Najpierw skrzyczano mnie, że nie wypełniłem jakiejś rubryki. Potem dostałem w innym okienku jakiś wąziutki świstek papieru, który położyłem nad kierownicą i powoli ruszyliśmy ku Lwowowi. Jeszcze po lewej jakaś budka. Ale z niej właśnie wyskoczył młody mundurowy i zamachał na nas szeroko. Cofnąłem i otworzyłem okno. A wy gdie? – zakrzyknął. Wo Lwiw, = odrzekłem uprzejmie. A tałonczik gdie? – wrzasnął. Domyśliłem się, że chodzi o ten świstek. Ten, tu? – zapytałem grzecznie. Dawaj tałonczik! – wyrwał mi go z ręki i zapytał groźnie, - kuda jediotie? Jedziemy do Lwowa witać tam Nowy Rok. A możet w tiurmu choczetie? Nie chcieliśmy iść do więzienia i tam spędzić sylwestra. Zdaliśmy sobie sprawę, że opuściliśmy granice Unii i trzeba wyciągnąć z tego wnioski. Grzecznie przeprosiłem agresywnego młokosa w mundurze za swoją niewiedzę i udało się nam pojechać dalej. Pewnie gdybym siedział w jakimś Porsche z napędem na 4 koła, byłbym potraktowany łaskawiej.

Droga do Lwowa faktycznie domagała się pojazdu terenowego. Porównanie jej stanu z drogami w kraju wypadło bardzo na naszą korzyść. Miasto przywitało nas gigantycznymi korkami i zaskoczyło stylem jazdy tamtejszych kierowców. Jeżdżą ciasno jeden za drugim, co nie przeszkadza innym atakować owej kolumny „na chama”. Niektórzy wyrywali się z korka prując lewą stroną „pod prąd”.
                    
 
W hotelu – pudle z lat 70ych, od razu dowiedziałem się, że tylko na parkingu strzeżonym moje autko ma szansę przetrwać zaplanowane trzy dni nie zmieniając właściciela. Przetrwało. Sylwester nie był upojny. Temperatura w szeroko przeszklonym hotelu sięgała 14 kresek. Zapytana o radę etażowa zdziwiła się naszymi zastrzeżeniami. Jest zima, to jest zimno, - skwitowała logicznie.
                               
Nazajutrz pobiegaliśmy po mroźnym i słonecznym Lwowie. Odkrywaliśmy  urok habsbursko - galicyjskiego miasta, o którym tyle wcześniej słyszeliśmy. Na nas też rzuciło swój czar. Wgapialiśmy się w architekturę, w bogato zadrzewione ulice i aleje, czytaliśmy ukraińskie szyldy i napisy. Przyglądaliśmy się przechodniom. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że mieszkańcy jakoś dziwnie nie pasują do materii tego miasta. Dramat przesuwanych granic. Dramat Lwowa, Wilna, Wrocławia, Szczecina i tylu innych miejsc na świecie. Pewnie ich mieszkańcy nie czują tego na codzień. Dla nas wtedy było to wyraźnie zauważalne.
 
                            
 
                                   
 
                        
 
                                  
 
                      
Wieczorem w Nowy rok postanowiliśmy nie poddawać się ponownie hotelowemu procesowi głębokiego mrożenia. Wsiedliśmy w autko i bez żadnych problemów na granicy, zdążyliśmy zagościć na noc ponownie w wygodnym i ciepłym hotelowym pokoju w Przemyślu.
Już po opublikowaniu tego wpisu naszła mnie refleksja, że może z niego emanować jakaś blada poświata resentymentu. Nie czuję go w sobie, a tamte przygody chciałem przywołać raczej jako anegdotę, niż świadectwo ukraińskiej rzeczywistości.