wtorek, 29 maja 2012

Rudy

Andrzej Rudy Urbaniec odszedł o 16.20 z Duchem Świętym, napisał Irek w sms-ie w niedzielę o 16.40. Zaraz! Jak to? Dlaczego?!
Nie widziałem Go ponad rok. Może dwa. Gościli u mnie  w Warszawie z Iwoną. Zostawił mi wtedy swoją marynarkę. Nie przez przeoczenie. Bo chciał. Nigdy wcześniej nie nosiłem marynarek. Tę noszę. Świetnie pasuje.
Andrzej Rudy Urbaniec odszedł. Nie wiem dlaczego. Nie rozumiem. No przecież każdy kiedyś musi to zrobić. Ale dowód z powszechności też mnie nie przekonuje.
Kiedy odkryłem Zbąszyń, Solarków, Eksperyment, poznałem też Rudego. Na środku ulicy, przed Domem Kultury skomplementował mnie prowokująco, w swoim stylu. Kpiąco i uniżenie nazwał panem profesorem. Od pierwszego wejrzenia dał się spostrzec błysk. Czego tam nie było - ironia, autoironia, przezbywanki słowne, czujna inteligencja, smutek jakiś i nostalgia, czujność i gotowość do uskoku, zaczepność, wrażliwość i ciepło. Wszystko skumulowane w jednej niewysokiej postaci o chropawym głosie.
Ten facet zawrócił mi w głowie - pomyślałem po pierwszym spotkaniu. Rozczulił i ucieszył. Może raczej uradował, bo bardzo byłem rad, że Go poznałem. Nie widywaliśmy się często. Kilka razy zaledwie. Wymieniliśmy kilka mail-i, kumplowaliśmy się Facebook-owo. Wiem, że nie był łatwy w codziennych kontaktach. Wiem, że sporo nas dzieliło w poglądach. Wiem też, że opiekował się starymi ludźmi za Łabą.
Zaskoczył mnie mile, gdy rezydując przez dwa dni w moim pokoju, wyznał że mógłby w nim odsiadywać jakiś wyrok, bo tyle tu ciekawego znalazł do czytania.
Wiem, że kontakt z Nim obudził we mnie nowy rodzaj emocji. Jakieś specjalne stany wzruszenia. Nigdy przy nikim tak się nie czułem.
                                            
fot. Umida Ahmedova
 
...odszedł z Duchem Świętym.Rozglądam się bezradnie dookoła..... 

wtorek, 8 maja 2012

Finis coronat opus


Ta łacińska sentencja w budownictwie odpowiada zatknięciu wiechy lub młotka skrzyżowanego z kielnią na szczycie doprowadzonej do stanu surowego budowli. Są wszak miejsca, które trwają w nieskończoności latami. Pomnikowymi przykładami był słynny szkielet wieżowca przy ówczesnym pl. Dzierżyńskiego, czy skończony co prawda, ale użyty tylko raz, a potem przez 20 lat straszący pustką budynek cyrku na Powiślu.

Celem mojego projektu stał się wykopany 13 lat temu fundament pod wysoki biurowiec, w trójkącie wyznaczonym ulicami Witosa, Sobieskiego i Idzikowskiego.  Przez wiele miesięcy ciężarówki wywoziły ziemię z pogłębianego koparami dołu. Potem betoniarki wypełniały  szalunki zawartością swych gruch. Kiedy fundament sięgnął poziomu ziemi  wszelkie roboty wstrzymano. Pewnie była to samowolka.
Wielka betonowa dziura powoli wypełniała się wodą. Jest już pełna do połowy. Kaczki przyniosły na lapach rybią ikrę i dziś można tam łowić karasie, które chętnie biorą, bo jedzenia w betonowej misce niewiele.
Mnie też wzięła, czyli urzekła szpetota tego miejsca. Postanowiłem jej zaprzeczyć. Zatknąć wiechę na przekór faktom. Moja młodsza córka, Weronika, zna się na układaniu kwiatów. Nakupiłem więc pięknych kwietnych sztuczności i powstał bukiet gigant.



Wzorem były mu siedemnasto i osiemnastowieczne malowane wazony pełne pięknych kwiatów. Nasz powstał na drewnianym bębnie od kabla telefonicznego. Wyporność wzmocniły puste butle po wodzie, a stabilność zapewniły 3 stateczniki. Szczegółowo zaplanowana operacja miała miejsce w sobotę, 5 maja.


 
 
Wodowaliśmy bukiet z powodzeniem i umieściliśmy go na środku niecki. Sprytnie umocowany, nie pozwala na żaden dostęp do siebie z brzegu i dryfuje swobodnie w promieniu kilku metrów. Nie jest łatwo zauważalny z chodnika wzdłuż ul. Idzikowskiego, ale bystrzejszy obserwator dostrzeże go bez trudu. Wtedy następuje nieuchronnie efekt opadłej szczęki. Nasza wiecha robi wrażenie.
 
 




Mocował ją zespół – Jacek Bąkowski, Nikodem Bąkowski i Jurek Piwkowski. Akcję filmowała Klara Kopcińska i Żuk Piwkowski. Bukiet ułożyła Weronika Brzezińska.