sobota, 30 marca 2013

Z domu Zucker


Sporo spraw działo się dawno temu. I ta też. Był chyba rok 1972 lub 73. Poprosił mnie Krzysztof W. na  prośbę jego „amerykańskiej” cioci, bym zaopiekował się jej znajomą, amerykańską  Żydówką z polskimi korzeniami. Przyjechała do Polski szukać tych właśnie korzeni. Osiadła w hotelu Forum, gdzie ją spotkałem.
 
Pierwszego dnia udajemy się na cmentarz żydowski, by szukać grobów jej krewnych. Opiekun nekropolii, starszawy, niedbale odziany osobnik zdaje się znać na rzeczy i ochoczo zaprasza nas do czarno malowanej pakamery opodal bramy. Mróz trzaskający, ciemność przygnębiająca, a moja podopieczna nieco przestraszona. I słabo zorganizowana. Zaraz poczyna tłumaczyć, ze pięknie wyrysowane przez męża drzewo genealogiczne gdzieś się w podróży zapodziało i ma tylko niedbałe zapiski na luźnych kartkach. Wnet poczynają one fruwać, uwalniając imiona i nazwiska przodków: Sara Rigelbaum, Aaron Gotlieb, Mordechaj Hirsch... . Dozorca słucha, kiwa głową ze zrozumieniem i przy większości wymienianych postaci przyznaje, że chyba wie, gdzie szukać ich grobów. Nic nie zapisuje, ale zapowiada, że nazajutrz poprowadzi do miejsca spoczynku krewnych. Wejrzenie ma wszak silnie zbójeckie i gdy wreszcie, przemarznięci do imentu, pierzchamy za bramę, Elisabeth wyznaje, że za nic nie chce tam wracać. Tak grzebiemy ostatecznie jej warszawskie korzenie.

Ciąg dalszy poszukiwań wiedzie do Lublina, gdzie jej babka ukończyła pensję pani Lauder. Przygadany wieczorem pod hotelem taksiarz zjawia się w sobotę o 8 rano. Wsiadamy do Dużego Fiata, a pan kierowca uprzejmie zapytuje, czy możemy po drodze podrzucić do domu jego znajomą. Okazuje się nią córa koryntu, którą uprzejmie wieziemy gdzieś na Tarchomin, skąd podobno skrótem mkniemy do Lublina. Docieramy na miejsce około południa. Mamy odszukać pensję pani Lauder. A raczej miejsce, gdzie się mieściła. Nie ma nawet pewności, co do ulicy. Może Zamojska? Postanawiam zasięgnąć języka u kogoś w słusznym wieku.Najlepiej byłoby znaleźć jakiegoś starego Żyda. Szukać postanawiam wśród rzemieślników – krawców, szewców, zegarmistrzów. Zaczynam łazić po bramach i podwórkach Krakowskiego Przedmieścia. Wypytuję, gdzie można spotkać starszego obywatela miasta Lublina wyznania mojżeszowego. „Nie mam pojęcia”, słyszę najczęściej w odpowiedzi. „Jeden mieszka chyba w podwórzu naprzeciwko, na pierwszym piętrze” – świta nadzieja u kolejnego szewca. Wbiegam na drewnianą galerię. Stukam do drzwi. Cisza. Łomoczę głośniej. Ktoś wychyla się z sąsiedztwa. Czy pana sąsiad jest w domu? – pytam. Już chyba rok go nie widziałem. Pewnie wyjechał, jak inni. Dociera do mnie, że przecież niedawno był rok 1968. Robi się smutno. Ciągle mam nadzieję, że znajdę kogoś. Zaczynają mi się podobać te poszukiwania. Coraz bardziej szulcowsko się czuję.


Wchodzę w kolejne bramy i podwórka. Na jednym z nich widzę jakieś atelier też na pierwszym piętrze. Też ze schodami i galerią. Wbiegam, zaglądam przez duże okno i oczy robią mi się okrągłe z wrażenia. Duży, jasny pokój wygląda jak scena z teatru lalkowego. Wszędzie leżą i wiszą otwarte i zamknięte kolorowe parasole. Na dziwnym warsztacie rozrzucone są dziwne narzędzia. Pracownia parasolnika. Tylko mistrza brakuje. Drzwi zamknięte. Pewnie zniknął jak tamci inni. Rozglądam się, czy gdzieś koło mnie nie kręci się Mary Poppins. Czy jak wyjdę z bramy, to znajdę się na  Ulicy Krokodyli? Wracam na ziemię, do mojej Margaret, która czeka w taksówce, bo i tu zimno. Jedziemy szukać pensji na ślepo. Na Zamojską. Atakujemy dyrekcję lokalnego przybytku edukacji. Wzbudzamy zaciekawienie, ale nie dowiadujemy się nic. Dopiero teraz wpadam na pomysł przeszukania miejskiego archiwum. Za późno, już zamknięte. Wracamy na tarczy. Jedziemy przez Kazimierz nad Wisłą. Tam też mieszkali ponoć krewni Elisabeth.  Ale ona już się poddała. Nie chce się zatrzymywać. Smutek się potęguje. Cień Marca 68 nakłada się na noc Zagłady i bardziej odległą przeszłość.
 

Nie mam ochoty rozmawiać o tym z moją podopieczną. Gwarzymy na inne tematy. Mówię coś o Indiach, a ona przyznaje, że nie wie gdzie są Indie. Nie chce mi się wierzyć. Tłumaczy się, że z domu nazywa się Zucker, a w szkole sadzano ich według alfabetu. Znalazła się na ostatniej ławce. Pech chciał, że miała słaby wzrok i nie widziała nic na mapie. Nic nie potrafiła zlokalizować. Tak, jak ja teraz.
 



Konceptualizm


 Onegdaj, na otwarciu wystawy Krzysztofa Wojciechowskiego i Andrieja Bojarowa dowiedziałem się od Tadeusza Rolke o powrocie sztuki konceptualnej „do łask”. Kiedyś, w latach 70ych wiodąca, dziś ustawia się w szeregu obok innych, nie wybijających się na wiodące stylów.

Przypomniałem sobie w tej rozmowie o moim prostym, nigdy nie zrealizowanym pomyśle czystego konceptualizmu.  Oto na papierze światłoczułym naświetlam ważną informację skierowaną do konkretnej osoby, wkładam ją w ciemni do szczelnej czarnej koperty, adresuję i wysyłam. Dokąd nieświadomy zawartości adresat nie otworzy jej, wiadomość istnieje, jednak  fakt wyjęcia papieru na światło unicestwia treść przekazu.

Powinienem był to zrealizować wtedy, gdy przyszło mi do głowy – w latach 70ych, ale skoro konceptualizm wraca, może wystarczy dziś o tym opowiedzieć.