wtorek, 17 lipca 2018

Osiemnasty Experyment



Osiemnasta edycja Festiwalu Sztuki - Experyment w Zbąszyniu była dziewiątym moim w w tym wydarzeniu uczestnictwem. Pojechaliśmy tam we dwoje, z Dorotą, która też kolejny raz brała w nim udział.Zawieźliśmy dwie propozycje - warsztaty "Z prochu w proch" i wykład o sztuce ilustrowany zapisami filmowymi i dźwiękowymi poczynań artystycznych trzech pokoleń naszej rodziny. Program zrealizowaliśmy pomyślnie.

Ale nie dla prezentowania wyłącznie własnych prac jedzie się do Zbąszynia. Spotyka się tam artystów z różnych stron świata, przygląda ich twórczym poczynaniom, nawiązuje serdeczne relacje i wymienia co dzień uśmiechy, co jest bardzo miłe.

Los sprawił, że domek na kempingu dzieliłem z Ra Kajol'em, artystą z Bangladeszu, mieszkającym od lat w Kopenhadze ze swą duńską żoną. Od pierwszej z nim rozmowy zdałem sobie sprawę, że mam do czynienia z człowiekiem o niezwykle jasnym, pogodnym wnętrzu, wrażliwym na świat i nasze w nim miejsce. Jego radosne, kolorowe malowanie na szkolnym boisku, wsparte siłami młodych wolontariuszy, zwieńczone zostało uroczystym finałem w obecności ambasadora Bangladeszu.

                                       

                                       

                                                 

                                                    

                                                  

Równie intensywnie pracował przez cały tydzień Andrzej Michalik, profesor łódzkiej ASP. Zamieszkały we wsi nieodległej od dawnych stanowisk smolarzy, z ich niegdysiejszego znoju czerpie inspiracje do niektórych swoich projektów, a ten zrealizowany w Zbąszyniu jest znakomitym tego przykładem. Nie przeczuwałem nawet, że nasza rozmowa o wertykalnym porządku ludzkich poczynań i wspominanie Stanisława Vincenza takie znakomite znajdzie w andrzejowej realizacji zobrazowanie.

                                                      

                                                       

Macieja Bogdanowicza "Ogrody rozkoszy" zaskoczyły barwną perwersją, wypełniającą całą przestrzeń sali. Jego wcześniejsze prace, precyzyjne, formalnie oszczędne i intelektualnie wyrafinowane, ustąpiły tym razem miejsca surrealistycznym fantazjom. Bardzo to ożywcza odmiana, nieskrępowanemu roześmianiu się bliska.
                                     
                                                

                                                

Nasze przygotowania do warsztatu "Z prochu w proch", choć wiele już lat minęło od jego premiery w Kazimierzu nad Wisłą, zainspirowanej przez Mariusza Kujtkowskiego, były jednakowo świeżym doświadczeniem odkrywania palety barw ziemnego prochu. Spora grupa uczestników z zapałem, na kolanach tworzyła obraz swojego świata, by z radością zamieniać go w chmurę pyłu przywróconego ziemi.
                                      
                                                    

                                                    

                                                     

                                                    

Były też subtelne mozaiki Joanny Hanć wklejane w mieście i na wsiach, była kaligrafia w dużym wymiarze, pisana przez Mirosława Gugałę i były murale na ścianach wiejskich budynków. Były koncerty muzyk różnych, teatry i taniec.
                                           
                                                     

                                                      

Niezmiernie interesującą okazała się akcja Galerii Obwoźnej, czyli nawiedzanie domostw wiejskich przez obrazy i rzeźby w asyście ich twórców. Rozmowy były i pytania, a miarą sukcesu niech będzie relacja Andrzeja Michalika. Przywiózł oto swój oszczędny, grafikopodobny obraz, który stanął na stole gospodarzy oparty o ścianę, pod wiszącym na niej krucyfiksem. Następnego dnia autor pojawił się po odbiór dzieła i zastał swój obraz wiszący w miejscu zdjętego ze ściany krzyża.
A wszystko to działo się za sprawą Kasi i Irka Solarków, twórców i organizatorów Experymentu.
                                        

wtorek, 3 lipca 2018

Waldek


Poznaliśmy się na podwórku, zaprzyjaźniliśmy w pierwszej klasie. Mieszkaliśmy w tym samym bloku. Na jego klatce schodowej idea budownictwa zintegrowanego, która przyświecała warszawskiej spółdzielczości mieszkaniowej, reprezentowana była najwyraźniej. Na parterze mieszkał profesor Marian Wnuk, dziekan Wydziału Rzeźby ASP, a na trzecim piętrze rodzice Waldka, tata - tramwajarz i niepracująca zawodowo, cicha i zabiegana mama. Młodszy brat Waldka, Marek, znany był na podwórku jako Pestka.

Szkołę też mieliśmy nie byle jaką. Zaprojektowana w 1934 roku przez architekta Juliusza Żórawskiego, po wojnie mieściła, zgodnie z jego założeniem, dwie jednostki edukacyjne - naszą podstawówkę nr 121 i tą drugą - 78. Ciekawy modernistyczny budynek przy ulicy Różanej, był podzielony jakąś kratą, by młodzież się nie mieszała. Oczywiście w naszym odczuciu, nawet jeśli my nie byliśmy lepsi, to oni na pewno gorsi.

Połączyła mnie z Waldkiem wspólna klasa. Chodziło do niej jeszcze kilkoro dzieciaków z podwórka, a wśród nich Stasiek i Marysia, bardzo zaniedbane bliźniaki z wielodzietnej rodziny. Waldek okazał się od początku talentem w kaligrafowaniu. Pisał najpiękniej z całej klasy i nie ukrywam, że trochę mu tej sprawności zazdrościłem.

Godziny spędzane w szkole były jednak typowym nudnawym obowiązkiem z jednym wyjątkiem. Nauczycielka muzyki, pani Wodke, zapisała się w mojej pamięci jako postać szalona, może najbliższa Bubulinie z Greka Zorby. Niemłoda, przesadnie umalowana, ćwiczyła z nami solfeż, śpiewała piosenki i była wulkanem energii.

A Waldek pisał pięknie. Na podwórku za to nie odstawał od reszty małych łobuziaków. Banda, w której przyszło mi spędzić kilka lat mojego młodziutkiego życia, była pewnie dość typowa dla tamtych czasów. Wychowani w ruinach miasta, sami organizowaliśmy sobie zabawy. Poza klasyką "w chowanego", graliśmy też na przykład w getto, rzucając pieniążki jak najbliżej linii, nad którą wyrysowana była malutka bramka - owo getto. Wrzucenie tam pieniążka oznaczało przejęcie wszystkich monet. I Waldek świetnie sobie radził we wszystkich tych zabawach i w łażeniu po dachach naszych budynków i po piwnicach zrujnowanych domów. Słabiej szło mu w szkole. Już w czwartej klasie jego promocja była wątpliwa. W piątej utknął na dobre i nigdy nie posunął się dalej.

Wypisałem się z podwórkowej bandy, wystygła przyjaźń z Waldkiem. Z czasem wyprowadziłem się na Ursynów, by odchować trójkę własnych dzieci. Odwiedzałem często rodziców na Mokotowie i spotykałem Waldka. Tkwił w gromadce innych "nieprzystosowanych" pod lokalnym sklepem i wymienialiśmy syboliczne "Cześć", gdy go mijałem. Potem zobaczyłem, że jego mama, już dobrze po czterdziestce, jest w ciąży. Urodziła dziewczynkę, płowowłosą chudzinę. Przyglądałem się jak rośnie i kiedy zaczęła myśleć po swojemu, postawiła na "dzieci - kwiaty", ich późną wersję z lat dziewięćdziesiątych. Nagle znikła mi z oczu i dowiedziałem się niebawem, że zabrały ją narkotyki.

A Waldek żył i żył, choć dbał o siebie coraz mniej. W końcu i on zniknął. Rozpuścił się w alkoholu. I zdarzyło się, że myłem swojego Fiacika na podwórku za domem, gdy nieopodal zebrała się grupka jego kolegów. mieli jedno wino i po odkorkowaniu butelki usłyszałem taki dialog: - dobra, to jak pijemy? Jak to jak? Normalnie. Na łyki. Wypili, po czym jeden z gromadki podszedł do mnie i wyznał - sam widziałeś, jedno wino na pięciu ludzi. Dorzucił byś się do drugiej flaszki. Przecież jesteśmy sąsiedzi od zawsze. Zgoda, jesteśmy - odrzekłem - ale gdzie się podział Waldek? Dlaczego go tu nie ma? Umarł - odparł koleś melancholijnie. Zapił się. Jak leżal w trumnie, to był taki malutki. Tu pokazał gestem obu dłoni, jaki był Waldek. No właśnie - podchwyciłem - to był mój przyjaciel z dzieciństwa i wykończył go alkohol. Dlatego na winko nic nie daję. Nigdy i nikomu. No co ty - zaprotestował gościu - Waldek się przekręcił, ale on pił borygo.

Dla niewtajemniczonych, borygo to płyn do chłodnic samochodowych na bazie alkoholu.