Po powrocie z Lizbony wcale nie musi być wszystko po kolei.
Za dużo tego było, by obciążać się teraz układaniem porządku. Zaczynam tedy od
łyżeczek. Robię je od lat. To taka moja medytacyjna przestrzeń. Biorę suchy
patyk siadam i zaczynam rzezać go nożem badając strukturę i jakość drewna. Im
twardsze tym lepsze. Tym piękniej da się wygładzić. Tym ciekawszą formę w sobie
kryje.
Jakoś trzeciego dnia pobytu w pięknej stolicy Portugalii odkryłem
na planie miasta Jardim Botanico Tropical w starej dzielnicy Belem. Pojechałem
tam rankiem, zaraz po otwarciu i byłem jednym z nielicznych zwiedzających. Od
wejścia zadarłem głowę ku koronom niezwykłych drzew i otworzyłem usta ze
zdumienia wobec takiego bogactwa form arboralnych.
Po kilku minutach podziwiania
wyskoczyła z głębi świadomości nagła refleksja. Przecież tu można znaleźć materiał
na nowe łyżeczki. I opadł wzrok na ziemię i zaczęło się poszukiwanie suchych
gałęzi pod wielkimi drzewami. Jednak Portugalczycy, choć nie przesadnie
porządni, dbają o swoje ogrody i sprzątają opadłe gałązki. Pomysł jednak zdążył
się zagnieździć i nie dawał za wygraną. Starając się nie dewastować pomników
przyrody dobierałem się do ich uschłych dolnych partii z moim opinelem i
dyskretnie czyścić zacząłem z nich ogród. Dość powiedzieć, że opuściłem to
urokliwe miejsce z torbą wypchaną suchymi patykami. A na patykach umieściłem
stosowne opisy, jako to: Schotia Arena Thuns – South Africa, Jacaranda – Argentina, Aesculus Carnea – North America, Persea Indica – Macronesia, Medreutoefos Excedia – New Zeland I inne
takie. Po bogatym we wrażenia dniu, sprzątnąwszy po obiedzie, obejrzałem uważnie
zdobycz i doszedłem do wniosku że świat jest naprawdę piękny.
Tyle, że patyków
pewnie jeszcze przybędzie i nie mogę wracać z workiem chrustu do kraju drogą
powietrzną, z przesiadką w Madrycie. Należy więc zabrać się do zgrubnej obróbki
moich skarbów tu, przy namiocie. Skazał i zdiełał. Odtąd namiotowi sąsiedzi
widzieli mnie co dzień wieczorem strugającego długimi godzinami patyki. Stos
wiórów rósł z dnia na dzień. Przybywało łyżeczkowych półfabrykatów. Wygładzał
się i czyścił mój poddany medytacyjnym zabiegom umysł. Nie brakło mi niczego.
Miałem wszak nóż i patyki.
Czasem wystawiałem na noc ten urobek poza namiot,
bowiem aromaty uwolnione z drewna
podczas obróbki utrudniały zaśnięcie. Tu stosowna dygresja. Jedyny w Lizbonie
kemping leży na wzgórzach Monsanto porośniętych majestatycznymi eukaliptusami ,
niewysoką sosną i dziką oliwką. Mieszkając tam przez trzy z hakiem tygodnie,
korzystałem z inhalacji pełną gębą. Jakbym był w jakimś australijskim
Konstancinie.
Faktycznie w trakcie łażenia po Lizbonie przybywało
patykowych trofeów. Jeszcze w przeddzień wyjazdu zapędziwszy się gdzieś na
turystyczne odludzie miasta odnalazłem dwa splecione ze sobą drzewa.
Roztaczający w krąg aromat niedojrzałych jeszcze owoców figowiec i drzewo
granatu. To ostatnie dało się ograbić z fragmentu uschłej gałęzi, która pękając
ujawniła twardy i ciemnobrązowy rdzeń – zapowiedź pięknego trofeum. Obrobiony w trzech czwartych jeszcze tego
samego wieczoru, został ostatecznie wypolerowany nazajutrz po powrocie do Warszawy i
następnego dnia poleciał do Framingham,
jako specjalny prezent dla moich amerykańskich przyjaciół, Anny i
Bruce’a, z okazji 30 rocznicy ich ślubu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz