Wyjechawszy z rozżarzonej upałem Warszawy, po długiej
podróży, znalazłem się w Lizbonie niedzielnym rankiem 8 lipca. Pierwsze
zaskoczenie to miły chłodek. Choć słońce grzeje z bezchmurnego nieba, jednak bryza
znad Atlantyku robi swoje. W kolejne wieczory i ranki chłód zmusza mnie do
zakładania kurtki. W efekcie, w ciągu całego mego w Lizbonie pobytu, tylko dwa
dni trwały prawdziwe upały +35 C. Bardzo to łaskawa dla mnie okoliczność
przyrody, bowiem codzienna, wielogodzinna
włóczęga po mieście nie okazała się aż tak nużąca.
Pojechałem do Lizbony samotnie, by odnaleźć i poczuć owo
specyficznie portugalskie saudade. Czy
poczułem? Otóż wiem, jeszcze z czasów, gdy prowadziłem grupy wycieczkowe, że
trzytygodniowy wyjazd dzieli się na 4 fazy.
Pierwszy tydzień jest pełnym entuzjazmu i zaciekawienia
odkrywaniem nowych światów.
Na przełomie 2 i 3 tygodnia wszystko się burzy, pojawia
się stan zapalny pełen sprzeczek, pretensji, niesnasek i irytacji. Wielokrotnie, prowadząc wycieczki
musiałem wyciszać takie nastroje.
Na cztery, trzy dni przed powrotem, emocje te ustępują oczekiwaniu na wyjazd.
I u mnie było podobnie, tyle, że pod koniec drugiego
tygodnia, podczas kolejnej miejskiej włóczęgi nie poczułem irytacji, ale nagle
opanował mnie jakiś smutek, trochę znużenie, pojawiła się, leciutka jak mgiełka,
tęsknota.
Kiedy uświadomiłem sobie ten stan, uśmiech rozpromienił mi twarz.
Jest, przyszło, czuję je – saudade! Po to tu przyjechałem. Tego chciałem. I
chodziłem w tym stanie przez kolejne
dni, aż zaczęło się odliczanie – pojutrze... jutro... dziś.
Żegnaj Lizbono, spokojna, nieco zamyślona stolico pięknej Portugalii, uroczo rozłożona na wzgórzach nad majestatycznym Tagiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz