niedziela, 27 marca 2011

Poligon

W wojsku nie byłem nigdy. Ani jednego dnia.

 
fot. Tomasz Tuszko

 Za to na poligonie wojskowym bywałem nie raz. Nie samemu - z Tomkiem Rodowiczem. Mieliśmy przecież pasiekę i woziliśmy pszczoły na pożytki. Poligon załatwił nam kierownik tartaku w Okartowie. Też pszczelarz. Zwał się pięknie - Piłat. Z gęby jednak bardziej zbój niż Rzymianin. Zgodę uzyskał ponoć u leśniczego.
Przewożenie pszczół, to dość trudna operacja. Zrobić to trzeba bladym świtem, kiedy jeszcze chłodno. Rzecz wykonać szybko i sprawnie. Zamknięte w ulu owady mogą zacząć się burzyć i podniósłszy temperaturę doprowadzić do stopienia wosku. Wtedy przywozi się na miejsce zupę pszczelo-woskowo-miodową.
Na okoliczność transportu mniejszej ilości uli mieliśmy Volkswagena busa. Starego, silnie zdezolowanego. Idealnie wszak pasował do naszego hipisowskiego entourage'u.
Wyselekcjonowaliśmy więc dwanaście rodzin pszczelich, zapakowaliśmy połowę do busika i pomknęliśmy dwadzieścia kilka kilometrów, w stronę Piszu. Zjechaliśmy na poligon, wybraliśmy ładne miejsce za brzeziną, szybko wbiliśmy kołki, wypoziomowaliśmy i za chwilę ule stały na stanowiskach.

fot. Tomasz Tuszko

Nie było jeszcze szóstej, gdy ruszyliśmy z pasieki z drugą partią. Dojeżdżamy do poligonu. Skręcamy. A tu niespodzianka. Koleś w hełmie, z bronią długą, staje nam na drodze. Gorzej, bo w połowie drogi między nami, a naszymi pszczółkami, stoi bateria artyleryjska. Za moment pędzi ku nam gazik. Meldujemy grzecznie panu oficerowi, że przyjechaliśmy uzupełnić naszą baterię. Że tam, za jego armatami, stoją nasze pszczoły.
Jakie k... pszczoły, wrzeszczy. Nasze, przez pana Piłata, a on przez pana leśniczego. Czyli wszystko czysto i legalnie, tłumaczymy. Na twarzy pana oficera pojawił się burzliwy proces myślowy. Jednak rzucone przez nas hasła znalazły właściwy odzew. Pewnie mocą lokalnych układów. Może faktycznie najlepsze kasztany są na placu Pigalle. Bo oto oficer każe nam jechać za nimi i busik z pozostałymi sześcioma ulami i dwójką hipisów ruszył ku armatom, minął je z uśmiechem i dowiózł zawartość do siostrzanej grupy. Oczka zostały otwarte. Owady zaczęły oblot. Armaty zaczęły strzelać, a my wolniutko ruszyliśmy z powrotem. Kilka metrów zaledwie, bo z krzaków wyskoczył nowy chłopiec w pełnym rynsztunku i zakrzyknął - stój!. A my swoje. My tu legalnie, chłopie. Za zgodą pana oficera. Ale ja muszę zameldować, odrzekł i ruszył biegiem.
Po co masz lecieć, wołam, podwieziemy. Siadaj. A on w pierwszym odruchu wskoczył na stopień i już w biegu zdał sobie sprawę, ile pierdla dostanie, jak go panu oficerowi przywiozą prywatnym busikiem dwaj długowłosi. Jego. Wartownika! I zeskoczył jak oparzony i pognał przed nami zameldować. Gdy wychynęliśmy z brzeziny, armaty łaskawie przestały pukać na czas naszego przejazdu. Pięknieśmy zasalutowali do naszych czerwonych bandanek i pognaliśmy ku szosie. No miało się układy.


 

Brak komentarzy: