wtorek, 15 marca 2011

Bracia Zalewscy

Najpierw braci Zalewskich wcale nie było. Była Iwona. Studiowała psychologię na ATK. Znała „Wuja” Fronczaka. Od żeglarskiej strony. Wpadła kiedyś do pasieki. I tak jakoś się poznaliśmy. Zaraz też wyszło, że ma niezłe namiary na pracę w Szwecji. I że mogę pojechać w ślad za nią. I się załapać. Był rok 1976. Pojechałem. Do miasta Halmstad. W Skanii. Trafiłem pod umówiony adres. Zapukałem do niedużego, skromnego domku. Otworzyła malutka, trochę pomarszczona pani i niewyraźnie, ale po polsku przyznała, że tak, Iwonka tu mieszka, ale teraz jest w pracy. W hotelu. Nie, nie wie w którym. To była Halinka. Siostra braci Zalewskich. Wkrótce znalazła się Iwona. A raczej ja ją znalazłem. Brakowało tylko braci. Przyjechali chyba po tygodniu. Wit i Ali. Wiciu starszy. Niewysoki, z odpowiednim nosem i w ogóle całą aparycją. Zupełnie niearyjską. Spokojny, małomówny, bystry. Wiek – 60 plus. Co innego Ali. Wysoki, przystojny, rozmowny. Gęba i maniery przedwojennego inteligenta. Z wysokim czołem. Parę lat młodszy od Wicia. I o niebo bardziej muzykalny. Grający. Rozśpiewany.
Skąd panowie wzięli się w Szwecji?  Z siostrą. Mówili, że z Bydgoszczy. Zaraz po wojnie. Już w Skandynawii zrobili studia. Obaj prawnicze. Halinka nie. Halinka miała artretyzm i prowadziła im gospodarstwo.
Skąd panowie wrócili do domu, kiedy ja tam już cały tydzień mieszkałem?  Wrócili z podróży służbowej. Czarnym mercedesem z przyczepą. Kempingową. Ich podróże wiodły zazwyczaj do Francji i Niemiec. Tam szaleli na aukcjach. Handlowali złotem, znaczkami pocztowymi, numizmatami. Tyle wiem. Policja szwedzka, przeszukując pokój, w którym mieszkałem później w Helsingborgu pytała jeszcze o kamienie szlachetne i antyki. A może o narkotyki. Ale nie miałem wiedzy w tym temacie. Dowiedziałem się później, że przez cały miesiąc mojego u braci Zalewskich pomieszkiwania, dom był pod obserwacją. Stąd policjanci mnie znali. A ja ich nie.
Wróćmy do Halmstadu. Panowie bracia, po powrocie, przydzielili mi oficjalnie pokój na pięterku. Bardzo wygodny. Tyle, że bez ogrzewania. Plus 12 do plus 15. Zdrowo. Przy śniadaniu, kiedy gotowałem sobie ulubione płatki owsiane, Ali chwalił mówiąc: „Człowieku, musisz rano jeść owsiankę, bo inaczej ten klimat cię zabije.” I też jadł.
Mój pokój zwyczajny nie był. Zresztą jak wszystko i wszyscy w tym domu. Niby jakieś tam normalne meble. Biurko, Łóżko. Komódka. Ale na ścianach same motyle. W gablotach. Kolorowe jak tęcza. Wielkie jak dłoń. Albo i obie dłonie. A w szufladach szafki jeszcze ich więcej. Wręcz nasypanych jedne na drugie. Trochę się już nawet rozsypujących. W kolorowy proch.
Skąd one? „Z Francji, mówi Ali. Wystawili na aukcji trzy gabloty. Takie śliczne. Kolorowe. Postanowiliśmy kupić. Tylko jakaś francuska nauczycielka z nami licytowała. Aleśmy się uparli. Ot tak, dla fantazji. I wygraliśmy. I zaraz się okazało, że na zapleczu, oprócz tych trzech gablot jest ich jeszcze cała szafa. Przywieźliśmy wszystko."
 Pamiętam, że poza motylami, zachwyciły mnie długie cienkie szpilki. Stalowe z miedzianymi główkami. Subtelnie choć bezwzględnie spełniały swoją funkcję. Przyszpilenia.
Wścibstwo kazało mi zajrzeć też do szuflad biurka. Tam królowały znaczki pocztowe. Zalegały tysiącami. Niektóre prawie tak kolorowe, jak motyle szczątki. Tyle, że najeżone ząbkowaną perforacją. O znaczki już nie pytałem. Przerzuciłem całą ciekawość na pokój naprzeciw mojej sypialni. Po otwarciu drzwi, ukazał się widok rodem ze „Sanatorium pod klepsydrą”. I pana Schulza i pana Hassa. Na wieszakach, w równych rzędach wisiały tam ubrania. Ale co to były za ubrania. Boże ty mój! Długie, czarne chałaty, płaszcze, peleryny, Jedwabne suknie ślubne. Białe, jak śnieg. Skąd to wszystko? „Jeden Żyd był nam winien pieniądze. I umarł. Został po nim sklep z ubraniami. Tośmy przejęli w ramach długu. Tymi szmatami rządzi Halinka. To jej królestwo. Możesz kupić, co chcesz. Wszystko sprzedaje po 5 koron. Owszem kupiłem. Płaszcz dla małżonki. Cienki, długi, dwustronny. Z zewnątrz czerń słoniowa. Wewnątrz ceglasta czerwień i drobna czarna kratka. Ciekawy krój. Szeroki kołnierz. Bardzo piękny płaszcz. Przywiozłem z tej Szwecji mnóstwo skarbów. Ale to już materiał na inną opowieść.
A z braćmi Zalewskimi pojechałem raz do Geteborga. Oni w interesach. Ja z ciekawości. Ich czarnym mercedesem. Bez przyczepy. Prowadził Ali. W kapeluszu z szerokim rondem. Wicio siedział z tyłu, bo tam bezpieczniej. Też w kapeluszu. Takim bardziej tyrolskim. Ja koło kierowcy. Było super. Ali włączył kasetę. Z niej popłynęła wiązanka piosenek i pieśni z przed wojny. Zresztą wojennych też. I wojskowych. A wszystkie w wykonaniu pana kierowcy. Od fortepianu albo a capella. I tak jechaliśmy przez Skanię, a w środku Ali śpiewał w duecie z Alim. Czasem, z drugiej linii odzywał się Wiciu. Zazwyczaj z wątpliwościami. „Ali, czy mi się wydaje, czy ty przejechałeś skrzyżowanie na czerwonych światłach? A wiesz Wiciu, możliwe że się zagapiłem, ale przecież nic nie jechało.” Odpowiadał rozśpiewany Ali.
Apogeum niezwykłości objawiło się znienacka. Odwiedzili braci dwaj panowie. Dość jeszcze młodzi i garniturowo nienaganni. Kim byli? Z czym przyjechali? Ano, dwaj Cyganie z Hamburga przywieźli niewielką kolekcję numizmatów na sprzedaż. Ot, dwadzieścia parę monet. Skąd miałem tak poufne wieści? Bo przypadła mi niespodziewanie rola eksperta. Ani Wiciu, ani Ali nie znali rosyjskiego. A kilka monet miało napisy w tym języku. Do mnie należało ich rozszyfrowanie. Sprawiłem się chyba nieźle, bo z wdzięczności Ali  wyjawił mi swoją na tę transakcję strategię. „Widzisz, mówił, oni przywieźli bardzo ciekawe mumizmaty. A niektóre nawet w dwóch egzemplarzach. I mi się zdaje, że tam są wymieszane oryginały z falsyfikatami. A my, z Wiciem, chcemy kupić kilka, ale tylko te oryginalne.” Tak to dwóch polskich Żydów ze Szwecji chciało przechytrzyć dwóch Cyganów z Hamburga.
Tacy byli bracia Zalewscy. Kolorowi jak motyle i nie przyszpileni.

Brak komentarzy: