poniedziałek, 10 stycznia 2011

Harmonia Hominum

Skrzyżowanie Kruczej i Al. Jerozolimskich. Zapala się zielone światło. Tłum rusza ku mnie z przeciwka. I nagła refleksja. Za sto lat zupełnie inny zbiór ludzkich istnień będzie czekał na zielone światło. Ale dziś wszyscy ci ludzie istnieją i ja też. Więc tworzymy unikalne bractwo czasu. A jeśli bractwo, to jak je realizujemy? Czy fakt, że jesteśmy i że wspólnie, nie powinien cieszyć i domagać się radosnej manifestacji? Czy nie powinniśmy żyć w harmonii? A jak jest w istocie? Jak współbrzmimy?
Tak postawione pytanie domagało się odpowiedzi wyrażonej dźwiękiem. Należało więc zbudować instrument. Pomysł dojrzewał przez wiele lat. Urodził się ostatecznie na początku nowego tysiąclecia. Wtedy zacząłem bawić się w lutnika.
                                       
 Struny wiolonczelowe. Pudło ze starej lipowej dzieży. Takiej do wyrabiania ciasta na chleb. Albo do kąpania dziecka. Płyta wierzchnia z afrykańskiego drewna bete. Z niego też gryf i główka. I mostki pod struny. I smyczek. Cztery struny reprezentują ludzi ze wszystkich stron świata. Każda dostaje imię konkretnej, żyjącej osoby. Jej wiek podyktuje długość wibrującego odcinka struny. Po klasycznym nastrojeniu, mostki staną w określonych miejscach. Paul z Londynu – 71, Rosi z Austrii – 63, Anna z Bostonu – 44 i Frans z Australii 40 cm odległości od wspólnego górnego progu. Smyczek ciągnięty po tak zestrojonych strunach wydobędzie dźwięki symbolizujące współbrzmienie naszej wspólnoty czasu.
                                                  
 Pierwotnie miał poruszać się automatycznie. Rychło jednak okazało się, że ćwicząc, udaje mi się wydobyć całą masę różnych dźwięków. Od łagodnych consonansów aż po zgrzyty, piski, trzaski i alikwoty. Bardziej odpowiadało to różnorodności naszych wzajemnych relacji. Pokazowi towarzyszyło jednostajne, głośne cykanie upływających sekund. Dobywało się z zegara wbudowanego w głowę instrumentu. Oś wskazówki godzinowej napędzała nagwintowany pręt, który drugim końcem wkręcony był w nagwintowany otwór w górnym progu, wspólnym dla wszystkich strun. Wszak skoro są one symbolem żyjących ludzi, próg musi przesuwać się w trakcie grania. A ja ciągnąłem smyczkiem po strunach w rytmie własnego oddechy. Smyczek ku sobie – wdech, od siebie – wydech.


Publiczność licznie zgromadzona w CSW Zamek Ujazdowski, 12 października 20000 r. najpierw słuchała w skupieniu, a potem oglądała instrument i dzieliła się uwagami, realizując miejscowo harmonię bractwa czasu. Nie brzmiała przy tym niemiło, jak pamiętam.

Brak komentarzy: