Nie, żeby pedałować tam z Warszawy, ale z rowerami na dachu zmierzamy latem 2007 roku ku Słowenii. Jedziemy” na wariata”, bez żadnych rezerwacji. Po drodze, w austriackiej Styrii odszukuję pensjonat, w którym spędziłem kiedyś szmat czasu z rodziną, przed wyjazdem do Australii. Mimo, że odnowiony i rozbudowany, daje się rozpoznać. Jeszcze bardziej, kiedy patrzę na osobę krzątającą się za barem. Pytam bez ogródek: „bist du Mariti?” Zdziwiona przytakuje. Pamiętam ja, gdy jako dziewczyna jednego z synów pana Weichingera, właściciela pensjonatu, roznosiła zupę po sali. Wspominam o naszym u nich, przed laty pobycie. Pytam o właściciela. Po chwili pojawiają się oboje państwo Weichinger. Zapamiętani jako mało subtelni i niezbyt sympatyczni teraz okazują się miłą i elegancką parą emerytów.
Isia pstryka fotkę j jedziemy dalej. Jeszcze nie do Słowenii, ale też po drodze, w góry, odwiedzić Rosi, o której już tu i ówdzie wspominałem. Wizyta w jej wakacyjnej samotni jest urocza, choć z konieczności też krótka. W dalszej podróży rychły zmrok każe zatrzymać się w motelu przy drodze. Za to wczesnym popołudniem dnia następnego znajdujemy bez trudu kwaterę w małej wiosce u podnóża Alp Juliańskich, z widokiem na słynny Triglaw, który zdobi flagę Słowenii. Miejsce okazuje się idealne jako baza dla rowerowych wypadów. Jezioro Bohij kusi kryształową tonią.
Naszą kwaterą sąsiadujemy z parą niemłodych Holendrów. On jest wędkarzem, chwilowo łowcą pstrągów w pobliskim strumieniu. Ona spędza czas na foteliku, nieopodal, z książką. Zapytany o efekty połowu, wyjawia, że z końcem tygodnia przenoszą się do Kanady, gdzie będzie łowił inną odmianę tej samej ryby. Prawdziwy hobbista. Faktycznie, każdy złowiony okaz wrzuca z powrotem w nurt rzeki. Inną osobliwość ujawnia młoda para Niemców, sąsiadująca przez ścianę. Pojawiają się nazajutrz po nas. Wypakowują bagaże i jakieś pięć minut potem dają jednoznacznie znać, jak bardzo mają się ku sobie. Niemożliwe, żeby włączyli tak głośno jakiś film nie dla dzieci i na pewno nie jest to seans krótkometrażowy. W zasadzie oddają się igraszkom i rannym świtem i o każdej porze, kiedy tylko są w pokoju. Zresztą ich promienne uśmiechy przy każdym spotkaniu mówią same za siebie. Ach, ci młodzi!
Tydzień wystarcza, by nasycić się górskimi pejzażami. Ładujemy rowery na dach i za niecałe dwie godziny jazdy znajdujemy się w klimacie zgoła śródziemnomorskim. Króciutka linia brzegowa Adriatyku przynależna Słowenii może zadowolić każdego. Wynajmujemy przestronny pokój z balkonem, w odległej o kilka kilometrów od nadmorskiego miasteczka Isola, wiosce Baredi i cieszymy się ciepłym morzem i rowerowymi eskapadami do starego Piranu albo w drugą stronę, do pięknego miasta Koper /po włosku Capodistria/.
Chcąc dopełnić znajomości nadmorskiej Słowenii zwiedzamy jeszcze „kopalnie” soli, pozyskiwanej drogą odparowywania wody morskiej.
Ostatni tydzień przeznaczamy na poznanie wnętrza kraju. Nie można przy tym ominąć jaskiń. Zagłębiamy się w jedną z nich o nazwie Skoczjańska. Jest bardzo głęboka, wyżłobiona przez podziemną rzekę. Zaiste niezwykłe są tam widoki, ale jako istoty naziemne wypełzamy na słońce i jedziemy dalej. Stolica kraju, Liubliana wita nas spokojem i łagodnością klimatu. Niezbyt wielkie to miasto, ale ze specjalną, przyjazną atmosferą. Jak cała Słowenia zresztą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz