poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Karbid między innymi

W latach pięćdziesiątych nie było w Warszawie placyków zabaw dla dzieci, jakie znamy dziś. Ale były dzieci. I to nawet sporo, za sprawą naturalnego zrywu biologicznego starającego się uzupełnić straty spowodowane wojną. Nasza reprezentacja owego zrywu wzięła sprawę utworzenia swoistego Disneylandu we własne ręce. Przede wszystkim, uznaliśmy piaskownicę usytuowaną w środku podwórka za axis mundi,
a swiat ten sięgał swymi granicami w regiony tak odległe, jak pałacyk na Królikarni czy ukochane Pole Mokotowskie. Urządzenia dostarczające nam rozrywki pokrywały się z grubsza z infrastrukturą nad, na i podziemną eksplorowanych przez nas terenów. Trzeba tu wspomnieć, że urodzeni jeszcze w trakcie, lub nazajutrz po wojnie, byliśmy pokoleniem wolnym już od strachu, ale nie od widoków zrujnowanego miasta.Obiekty takie, jak wspomniana Królikarnia czy pałacyk Szustra, skutecznie wabiły nas napisami na ścianach "Wstęp wzbroniony, budynek grozi zawaleniem". Buszowaliśmy z uczuciem pełnej ekscytacji po piwnicach i walących się resztkach tych budowli, a specyficzny zapach wilgotnego, chłodnego i mrocznego gruzowiska bynajmniej nie zapisał się w pamięci jako odstręczający. Zdarzały się w trakcie tych eksploracji zdarzenia niezwykłe. Oto w niepilnowanym fragmencie Fortu Mokotowskiego przy ul. Racławickiej odkryliśmy w jednym z bunkrów znaczny fragment pasa z amunicją do ckm-u. Przemyciliśmy z triumfem owo trofeum na podwórko i pamiętam, jak mozoliliśmy się rozmontowując naboje dwoma kombinerkami.
Ostre pociski opornie jak trzonowe zęby poddawał się wyrywaniu z kryjących proch łusek. Czy te szare kryształki, dobywane z narażeniem młodego życia, były potrzebne nam do czego innego niż sypnięcia nimi w ognisko, by buchnęły płomienie i chmura dymu? Nie pamiętam. Jak dziś jednak czuję i triumf odkrycia owego skarbu i ekscytację poznawczą wzbogaconą nie do końca uświadomionym ryzykiem. Zresztą zarówno ryzyko jak i jego nikła świadomość wydawały się, na podobieństwo diablątek stróżów, nie opuszczać nas nigdy.
Ani wtedy, gdy wydostawaliśmy się na dachy naszych trzypiętrowych budynków /ciekawe, że te dwupiętrowe nie interesowały nas nigdy swą dachowością/, by tam opalać się na smołą pachnącej lepkiej papie. Ani w podróżach odbywanych na czworakach, wąziutkimi kanałami wentylacyjnymi pod dachami wzdłuż całych budynków, aż do rozleglejszych nieco pomieszczeń przy ścianach szczytowych, gdzie mrok rozświetlały dwa mikroskopijne wywietrzniki. Nikłe wiązki światła ujawniały owe wnętrza gołębich salonów, wypełnione ptasim guanem i dławiącym, smrodliwym zaduchem. Odbywały się owe eksploracje w grupach kilkuosobowych i zazwyczaj w ciemności, co najwyżej z frontu rozświetlanej latarką. Że nikt z nas nigdy nie zasłabł, zatykając sobą odwrót całej kolumny, było zasługą niewątpliwą owych diablątek stróżów wiedzionych zapewne równą naszej ciekawością świata.
Ten sam powód zaganiał nas w podziemne korytarze, podobnie ciasne i ciemne, od zewnątrz chronione betonowymi płytami kryjącymi włazy. Wpełzaliśmy w ich głąb gęsiego jak krety i posuwaliśmy się na czworakach wzdłuż takiego blisko 50-metrowego kanału, by na koniec wypchnąć plecami betonowy właz i wychynąć na światło dzienne. Stan naszych twarzy, rąk i przyodziewku potwierdzał rangę dokonania.
   Generalnie higiena podwórkowego życia ujęta była w ramy naszych własnych standardów i norm. I tak przykładowo, otarcie naskórka i lżejsze skaleczenia były z reguły zasypywane piaskiem z piaskownicy, zresztą nie wymienianym na świeży zbyt często. Dzieliliśmy tę piaskownicę z podwórkowymi kotami bez zazdrości i waśni, psom pozostawiając jej zewnętrzne narożniki. Pamiętam własną krwawą przygodę, gdy w poszukiwaniu korka zanurkowałem w pobliskim śmietniku. Szczęście mi sprzyjało w postaci szyjki stłuczonej butelki po jakimś lekarstwie. Jako, że korek tkwił głęboko w owej szyjce, postanowiłem wypchnąć go od wewnątrz. Owszem, udało mi się to nawet bez trudu, ale ostra krawędź lepkiego szkła zagłębiła się w opuszce mego kciuka. Krew siknęła w obfitości dopiero po zerwaniu tej dziwnej szklanej rękawiczki. Świadom niebezpieczeństwa zakażenia, natychmiast odnalazłem małą studzienkę z kranem do podlewania trawników i wypłukałem starannie ranę. A że nie obce mi było magiczne działanie babki lancetowatej, owinąłem jej liściem palec i umocowałem starannie brudną chustką do nosa. Dlaczego nie pobiegłem do domu, by opatrzyć ranę? Ze strachu przed szczypiącą jodyną? Możliwe. Bardziej jednak z obawy, że uniemożliwiony mi będzie powrót do zabawy. Przecież tego korka nie szukałem po nic. Czekała już na niego piękna butelka. A w butelce szarawe bryłki karbidu. Prawdziwego karbidu, zlokalizowanego węchem i bystrym wzrokiem gdzieś na pobliskiej budowie. W wykrywaniu jego najdrobniejszych ilości byliśmy wszyscy wyćwiczeni nie gorzej niż słynne prowansalskie świnie w tropieniu trufli. Karbid był gwarancją doskonałej zabawy. Wrzucony do butelki, polany wodą lub płynem bardziej dostępnym, wydzielał gaz, który zmuszał każdy korek do ustąpienia z głośnym hukiem i do lotu niemal jak prawdziwy pocisk. Głośniejszą i bardziej efektowną, była detonacja owego gazu sprężonego w szczelnie zamkniętej puszce po farbie. Maleńki otworek w denku i przytknięta do niego zapałka wyzwalały ów wspaniały efekt.
Zapałki! Bez nich wymyślenie dobrej zabawy stawało się udręką i podejrzewam, że czasem przyprawiało nas o desperację wiodącą ku ekstremom dziecięcej inwencji. Szansa zakupienia całego pudełka zapałek pojawiła się pewnego ranka, gdy zadeklarowałem kolegom , że wydobędę całą złotówkę z mojej nowej skarbonki. Słowo się rzekło... Popędziłem do domu, wpadłem do pokoju, sprytnie wytrząsnąłem monetę ze świnki, ukryłem ją w kieszeni i ruszyłem w przemytniczą podróż przez przedpokój, ku drzwiom. Musiałem jednak zbyt demonstracyjnie przybrać minę niewiniątka, bo Mama wyszła z kuchni ku mnie z pytaniem, co mi się stało. Nadzwyczaj zdecydowane "nic" kazało jej skupić uwagę na mej dłoni kurczowo zaciśniętej na kieszeni. Przygwożdżony pytaniem ostatecznym - co tam chowam, zdobyłem się na kłamstwo zgoła heroiczne, zapewniając, że to tylko guzik. Wstyd ujawnienia prawdziwego nominału rzekomego guzika był niczym wobec wstydu, który mnie czekał w wyniku kary nieświadomie mi wymierzonej. Odebrawszy nieszczęsną złotówkę, Mama wypuściła mnie bowiem zapłakanego do kolegów na podwórko. Łzy podwójnej porażki - i moralnej i bohaterskiej, nie znalazły żadnego usprawiedliwienia. Wszak tak blisko byliśmy od wejścia w posiadanie całej paczki /49sztuk/ zapałek.
Ile można by z nich pozyskać odskrobanej z główek siarki! Ile razy naładować nią zaopatrzony w dziurkę klucz! Ile razy moglibyśmy wcisnąć w ten otwór dopasowaną dobrze śrubę, sprzężoną z kluczem kawałkiem drutu, czyniącym zgrabną półmetrową rączkę. Ile razy, wreszcie, dałoby się prasnąć tą śrubą tkwiącą w kluczu o narożnik domu i radować się ogłuszającym hukiem wystrzału z tej super niekontrolowalnej broni! Zdarzało się przecież nie raz, że klucz pękał, rozerwany wybuchem /słaby był, mawialiśmy wtedy/, że śrubę wyrywało z drutu i niosło Bóg wie dokąd. Nie zdarzyło się nigdy, na szczęście, żeby poszarpaniu uległy nasze młode ciała o niespokojnych duszach. W tym też upatruję niekoniecznie anielsko stróżową ingerencję.
Dziś nie ulega dla mnie wątpliwości, że nieświadomie realizowaliśmy na co dzień kontrowersyjny postulat Starego Doktora o prawie dziecka do eksperymentu nawet za cenę utraty życia.  Skóra jednak trochę cierpnie, nieprawdaż?

Brak komentarzy: