Nie wolno tak myśleć, po dwóch zaledwie dniach włóczenia się po tym mieście. Ale już wiem, że jest niezwykłe i wkręcające. Jego historia, jej ślady i konsekwencje sprawiają, że kiedy różne Ratyzbony, Kolonie, Paryże czy Florencje mają wyraźną, rozpoznawalną strukturę, to tutaj cechą charakterystyczną wydaje się być otwartość, niedokończoność i zmiana, a z nich wynikająca potencjalność, gotowa objąć każdego.
Tu jakby więcej wolno, na
więcej jest miejsce.
Fizyczne resztki muru dzielącego kiedyś miasto też skłaniają
do refleksji. Jak głęboką może ona być u tych, którzy nie sięgają problemu
własnym doświadczeniem?
Nie ma na to miary. A przecież poza pomazanymi już
kolorowo z obu stron betonowymi płytami, upstrzonymi gumą do żucia, przyklejoną
w wyrazie pogardy dla narzuconych reżimowo podziałów między ludźmi, istnieją
surrealistyczne przestrzenie propagandowo
szerokiej Alei Karola Marksa i zaniedbane, zbiedniałe dzielnice dawnego
Berlina Wschodniego.
Została mi w głowie jakby pocztówkowa impresja z podróży tranzytem na zachód w
latach siedemdziesiątych. Oto na Ostbahnhof, nad torami wysoko, na żelaznym
podeście, stoją w długich szynelach i papachach dwaj żołnierze radzieccy z
rękami wspartymi na słynnych kałasznikowach. Pomnikowi strażnicy granic.
Zbiory w słynnym Pergamonie porażają skalą.
Oczywiście zaraz
pojawia się klasyczny problem zagrabienia tego, co kulturowo jest skąd indziej.
Argumenty za i przeciw są znane, ale kontrowersja nie znika.
Nieopodal naszego hoteliku na Samaritenstrasse we wschodniej
części miasta, zaciekawia swą demonstracyjnością okazały squat.
Kiedy więc zauważam, że brama jest szeroko
otwarta, ruszam ku barokowo zaśmieconemu podwórku. Ale nie jest mi dane tam
wtargnąć, bo zamiatający chodnik przed wejściem malowniczy squatman broni
wstępu. „Tam jest centrala sekretnej instytucji i postronnym obywatelom
wchodzić nie wolno.” Doceniam te przezbywanki i ostrzeżenie przed cegłą, która
mogłaby spaść mi na głowę.
Korci mnie wszak przekraczanie granic i wdaję się w
polemikę. Wyjaśniam, że ciekawi mnie squatowy świat, ale widzę pewną
niekonsekwencję w wyznaczaniu barier przez ludzi, którym ich
obalanie jest ideowo bliskie. Powołuję się na swych uczniów w Polsce, którzy są
w squatowe przestrzenie zaangażowani.
Wyrażam ponownie swoją ciekawość
tego świata, ale zostaję pouczony, teraz
już po polsku, że jest to niezdrowe zainteresowanie cudzym gównem. Podkreślam
osaczenie stereotypowym ujęciem sprawy. Jeśli większość ludzi z zewnątrz, tak odnosi się do tych tu
inaczej zorganizowanych mieszkańców, a oni odpowiadają im na to jedynie
szyderczo pogardliwym traktowaniem, to ja, zamiast być zapytany o mój osobisty
osąd sprawy i intencje, jestem z góry skazany na wykluczenie. Nie domagam się
jednak szacunku dla swoich praw człowieka wolnego. Pozostawiam
„najemcom” ich utopię zakonu, próbuję jeszcze tylko zrobić zdjęcie
alternatywnego podwórka, ale i to wywołuje sprzeciw.
Przylepiam więc na pożegnanie vlepkę „Whoever
you are I wish you well” i wracam do hotelu.
Malownicza ścieżka rowerowa nad Szprewą, wiodąca aż do
ogrodów i pałacu w Charlottenburgu, przywraca wiarę w moc zachodniej, jedynie słusznej
cywilizacji. Spokojne dzielnice niewątpliwie zamożnych ludzi zupełnie odwodzą
mnie od pomysłu szukania niedomkniętych
bram. Nie ma tu takich wcale.
Lepiej poszukać czegoś, albo nawet kogoś, kto jest. Jedziemy
więc na Bulowstrasse, gdzie pod numerem 90, w galerii wystawia swoje prace
malarskie dwoje polskich artystów. Z nich bardziej chcę spotkać Beatę Pflanz, poznaną w Zbąszyniu na
Festiwalu i lubianą bardzo zarówno po ludzkiej jak i artystycznej linii. I oto już z daleka daje
się zauważyć, pochylona nad obrazem płasko leżącym na koziołkach przed wejściem
do galerii.
Ostatnie pociągnięcia pędzla i finis coronat opus. Radość ze
spotkania ogromna.
W dalszej drodze przychodzi nam zaliczyć kolejne niełatwe
doświadczenie. Oto zatrzymujemy się przy berlińskim Memoriale Ofiar Holokaustu.
Niezwykły to projekt. Foremne betonowe bryły nieco różnej wysokości, ustawione
na ogromnej, też nierównej powierzchni, poprzedzielane dość wąskimi prostymi
korytarzami, wywierają wielkie wrażenie.
Znalazłszy się w środku, dostrzega się
w dalekiej perspektywie kolorowy świat, ale jeden niewielki krok zmienia tę
perspektywę w
osaczenie bezwzględnym betonowym labiryntem.
osaczenie bezwzględnym betonowym labiryntem.
Dalsza droga, to już
poczucie okrutnej mocy bawiącej się z tobą w kotka i myszkę. Jeszcze trudniej
jest, gdy zaczyna się to doświadczenie od przejścia przez niewielkie podziemne
muzeum. Najpierw czeka nas ilustrowana pojedynczymi zdjęciami, zwięzła historia
narastającego programowo w
przedwojennych Niemczech antysemityzmu prowadzącego do „ostatecznego
rozwiązania kwestii żydowskiej”. Potem, w mrocznej sali obok na oddzielnych
płytach oryginalne listy pisane na chwilę przed śmiercią w komorach gazowych.
Wreszcie multimedialne stanowiska z obszerną informacją i dokumentacją Zagłady.
A stamtąd wyjście w środek betonowego labiryntu. Fakt, że w tekstach mówi się o oprawcach Niemcy , a nie jedynie
naziści, jak również to, że pomnik ten znajduje się w centrum Berlina, jest
wymowny w kwestii winy i oczyszczenia.
Rower na pewno nie jest traktowany przez berlińczyków jak
zawalidroga na jezdni czy chodniku.
Niemal wszędzie są ścieżki rowerowe. Nikt
nie zżyma się na cyklistów. A są ich tysiące. Pysznie było poczuć się jednymi z
nich. Z roweru naprawdę więcej widać. Szczególnie, kiedy jest co oglądać.
Udany był ten wypad do Berlina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz