Ta podróż pojawiła się już na blogu, we wpisie Jo&Mu, ale nie jako temat wiodący. Więc uzupełniam. Jest rok 1974, sierpień.
Ruszamy we troje, Joanna, Tadek i ja, z Paryża, szosą na południe. Nieźle nam idzie mimo tłumu konkurentów i wieczorem rozbijmy namiocik na kempingu w Sete, nad Morzem Śródziemnym. Nad namiotem wiszą na krzaku dojrzałe owoce figi. Rano zachwyca nas maleńka piaszczysta zatoczka wśród skał, z przejrzystą wodą bulgocącą w skalnych wykrotach. Nie zabawiamy tam długo, bo czeka nas daleka droga. Ale im bliżej hiszpańskiej granicy, tym autostop okazuje się trudniejszy. Kierowcy chętni są zabrać dziewczynę, a nam proponują byśmy siedzieli w rowie. W końcu wkraczamy do Hiszpanii pieszo.
Ruszamy we troje, Joanna, Tadek i ja, z Paryża, szosą na południe. Nieźle nam idzie mimo tłumu konkurentów i wieczorem rozbijmy namiocik na kempingu w Sete, nad Morzem Śródziemnym. Nad namiotem wiszą na krzaku dojrzałe owoce figi. Rano zachwyca nas maleńka piaszczysta zatoczka wśród skał, z przejrzystą wodą bulgocącą w skalnych wykrotach. Nie zabawiamy tam długo, bo czeka nas daleka droga. Ale im bliżej hiszpańskiej granicy, tym autostop okazuje się trudniejszy. Kierowcy chętni są zabrać dziewczynę, a nam proponują byśmy siedzieli w rowie. W końcu wkraczamy do Hiszpanii pieszo.
Oddalamy się od drogi i już po ciemku rozbijamy namiot w Pirenejach. Rano budzę się pierwszy. Wyczołguję na zewnątrz. Świat zachwyca. Nad nami szumi dąb korkowy. Niedaleko odnajduję strumyk. Kąpię się w lodowatej wodzie. Wracam, a tu przy namiocie panowie z Guardia Civil. W tych swoich śmiesznych czapkach. Są surowi, pytają cośmy za jedni. Domagają się paszportów. Zagaduję ich swoim szczątkowym hiszpańskim. Pytam o jadowite węże, że ponoć pełno ich tu w górach. Uspokajaką w kwestii gadziny i dają nam spokój. Składamy namiot i śniadanie szykujemy już na szosie. Machamy na pierwszy samochód. Citroen 2CV na paryskich numerach. Pisk opon i zaproszenie do środka. Kierowca około 30, Francuz, małomówny. Już dawno zrezygnowaliśmy z Lizbony. Oby tylko udało się dojechać do Barcelony i wrócić na winobranie do Burgundii. Pytam kierowcę, czy tam jedzie. Tak, mówi. A dokąd się wybieracie? Wyjaśniam, że mieliśmy apetyt na Lizbonę, ale to niemożliwe. Ja jadę do Lizbony, wyznaje, a nam nie chce się wierzyć w tyle szczęścia. I zaczyna się szalona podróż przez Iberię. Zatrzymujemy się tylko na noc. Mijamy wsie, miasteczka i miasta. Migają przed oczami znajome z geografii i literatury nazwy – Saragossa, Guadalahara, Trujllo. Przejeżdżamy przez Madryt. Też bez zatrzymania. Moim zadaniem jest zasięgać języka. Pytam policjantów o drogę do Lizbony. Dach mamy otwarty i aby to zrobić, wstaję i wystając ponad miarę łapię namiary. Śpimy w polu, pod mostem, przy drodze. Francuz też ma mały namiocik. Mało co gada i jest trochę dziwny. Prowadzi nierówno. Najpierw wlecze się siedemdziesiątką przez godzinę a potem nagle wciska gaz do dechy i nie odpuszcza nawet na zakrętach. Diagnozujemy go w ciemno jako ofiarę wielkiego zawodu miłosnego, który w drodze chce utopić swa rozpacz. No bo jako powód podróży do Portugalii podaje chęć wykąpania się w oceanie. Przecież ma ocean i u siebie.
Przecinamy półwysep Iberyjski na skos. Jeszcze tylko stare hiszpańskie miasto Badajoz i meldujemy się na granicy. A tam kilku żołnierzy i mała budka. Widok naszych paszportów ożywia ich niezwykle. Szybko kojarzymy fakty. Jest sierpień 1974 roku. A w kwietniu, czyli zaledwie 4 miesiące wcześniej dokonała się u nich bezkrwawa rewolucja. Nazwali ją rewolucją goździków, bo ludzie wtykali te kwiaty w lufy karabinów wojsku wyprowadzonemu na ulice przez znienawidzonego dyktatora Salazara, a wojsko, zamiast bronić reżimu, przeszło na stronę narodu bez jednego strzału. Oczywiście natychmiast odbiło im w lewo. Stąd przyjazne uśmiechy do nas – towarzyszy zza żelaznej kurtyny. Nie czujemy się gotowi do debaty politycznej, ale miło, że są mili. Jedziemy dalej. Do Lizbony już niedaleko. Zachwycają nas gaje dębów korkowych poobdzieranych z kory. Ludzie na wsi skromni i wyraźnie ubodzy. Pozbawieni tej dumy i hardości sąsiadów. Język przedziwnie podobny do naszego, szeleszczący.
Wpadamy do miasta. Z miejsca pędzę na bazar, by kupić dla Krzysztofa płytę Amalii Rodriguez. Cały bazar jest rozśpiewany fado. Zewsząd dobiega charakterystyczny głos Amalii. Zagłębiamy się w uliczki. Jest uroczo. Tyle, że nagle dochodzi do nas, że przekroczywszy granicę hiszpańsko – portugalską wykorzystaliśmy jednorazową wizę tranzytową i żeby wrócić do Francji, musimy starać się o nową. A jest piątek po południu. Ambasada zamknięta do poniedziałku. Ustalamy, że trzeba jechać na południe i tam w mieście Faro załatwić wizę w konsulacie. A naszemu kierowcy zaczyna się spieszyć. Za pięć dni ma być w Paryżu. A gdzie kąpiel w oceanie? Jedziemy na plażę. Rozbijamy namiociki. Idziemy się kąpać. Francuz i ja. Woda zimna, mętna, pełna glonów. Nie tak miało być. Wytrzymałem 5 minut. On krócej.
Sobota mija w drodze na południe. Przyzwyczajamy się do słonecznego, oliwkowo – korkowego pejzażu. Do czarnych kapeluszy niewysokich mężczyzn i czarnych chust na głowach kobiet. Namioty rozbijamy w pobliżu rybackiej wioski. Tam właśnie wypuszczam się w niedzielny poranek z pustą butelką, by zakupić wino w miejscowej karczmie. Wino ciągnione z beczki. W 1974 r Portugalia nie przyciągała turystów tak, jak dziś. Byłem chyba jedyną obcą osobą w tamtej wiosce. Włóczę się trochę po plaży, a wracając, już z winem, słyszę śpiew z kościoła. Wchodzę i zostaję, zasłuchany, na całej mszy. Łącznie z kazaniem. Nic z niego nie rozumiem, ale z przyjemnością wsłuchuję się w brzmienie ich języka. Rozglądam się dyskretnie po ludziach. I stwierdzam, że wcale nie czuję się wśród nich obco.
A po śniadaniu, dalej w drogę. Pędzimy do Faro, gdzie nazajutrz mamy załatwić hiszpańskie wizy. Nocujemy znów gdzieś w polu, na przedmieściach. O 9.00 meldujemy się u hiszpańskiego konsula. Ale on zaczyna pracę o 10.00 i każe nam czekać. W końcu się pojawia. Siada za biurkiem. Starszawy, grubawy, ociężały. Za nim pręży się naturalnych rozmiarów postać gen. Franco w mundurze. Zaraz na wstępie okazuje się, że musimy mieć po 3 jednakowe zdjęcia. Bez nich wiz nie będzie. Pędzimy w miasto. Szukamy automatu do zdjęć i już po godzinie rzucamy konsulowi na biurko fotografie. Kładziemy obok trzy paszporty. I tu niespodzianka. Zabierać te paszporty - krzyczy. Ma być po kolei. Franco surową miną uwiarygodnia ten porządek. Jesteśmy w mocy dyktatora i lepiej o tym nie zapominać. Grzecznie siadam przed panem konsulem jako pierwszy. A on z godnością wyciąga z szuflady pieczęć i złote wieczne pióro, a mnie każe wypełnić deklarację. Którędy chcecie wjechać do Hiszpanii, pyta przy kolejnym punkcie. Nie wiem, przyznaję, najbliższym przejściem granicznym. Jak możesz wjechać, skoro nie wiesz którędy, upomina mnie wielce logicznie i każe iść do mapy wiszącej na ścianie i szukać. Wreszcie znajduję nazwę miasteczka na granicy i czytam jego nazwę – Junquera. Junqueira, poprawia z irytacją moją wymowę. Wpisuję ostatnią pozycję do deklaracji i oddycham z ulgą. Wielka pieczęć wali w mój paszport. Złote pióro nieśpiesznie zaznacza datę. Podpis pana konsula jest hiszpańsko długi. Teraz jeszcze ozdobna suszka z alabastru i koniec. Wreszcie pudełko z pieczęcią się zamyka. Ale zaraz! Dlaczego znika w szufladzie razem z wiecznym piórem? Przecież czekają jeszcze dwa paszporty. A na dole czeka coraz bardziej zniecierpliwiony Francuz.
Pan konsul wstaje zza biurka i oświadcza: teraz Pan Konsul udaje się na lunch i wam też radzi coś przekąsić. Proszę tu wrócić o pół do trzeciej.Nachodzi mnie ochota, by złapać tę marmurową suszkę i zagrozić, że rozbiję mu nią łeb, jeśli natychmiast nie wbije wiz do pozostałych paszportów. Ale szabla Gen. Franco wygląda tak realistycznie, że wolę nie ryzykować. „Tak jest, Senor Consul”, odpowiadam i idziemy na lunch.
By odreagować i odpocząć od siebie rozdzielamy się na dwie godziny. Jest upalne popołudnie. Wstępuję do katedry by odetchnąć od żaru. Półmrok, chłód. Siadam i nagle odzywają się organy. Ktoś ćwiczy, a raczej powtarza program przed koncertem. Spędzam całą godzinę, sam jeden pośród pięknej muzyki. W Gironie. Jest wrzesień roku 1974.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz