poniedziałek, 16 stycznia 2012

Lizbona po raz pierwszy

Ta podróż pojawiła się już na blogu, we wpisie Jo&Mu, ale nie jako temat wiodący. Więc uzupełniam. Jest rok 1974, sierpień.                                       
 Ruszamy we troje, Joanna, Tadek i ja, z Paryża, szosą na południe. Nieźle nam idzie mimo tłumu konkurentów i wieczorem rozbijmy namiocik na kempingu w Sete, nad Morzem Śródziemnym. Nad namiotem wiszą na krzaku dojrzałe owoce figi. Rano zachwyca nas maleńka piaszczysta zatoczka wśród skał, z przejrzystą wodą bulgocącą w skalnych wykrotach. Nie zabawiamy tam długo, bo czeka nas daleka droga. Ale im bliżej hiszpańskiej granicy, tym autostop okazuje się trudniejszy. Kierowcy chętni są zabrać dziewczynę, a nam proponują byśmy siedzieli w rowie. W końcu wkraczamy  do Hiszpanii pieszo.
                                     
Oddalamy się od drogi i już po ciemku rozbijamy namiot w Pirenejach. Rano budzę się pierwszy. Wyczołguję na zewnątrz. Świat zachwyca. Nad nami szumi dąb korkowy. Niedaleko odnajduję strumyk. Kąpię się w lodowatej wodzie. Wracam, a tu przy namiocie panowie z Guardia Civil. W tych swoich śmiesznych czapkach. Są surowi, pytają cośmy za jedni. Domagają się paszportów. Zagaduję ich swoim szczątkowym hiszpańskim. Pytam o jadowite węże, że ponoć pełno ich tu w górach. Uspokajaką w kwestii gadziny i dają nam spokój. Składamy namiot i śniadanie szykujemy już na szosie. Machamy na pierwszy samochód. Citroen 2CV na paryskich numerach. Pisk opon i zaproszenie do środka. Kierowca około 30, Francuz, małomówny. Już dawno zrezygnowaliśmy z Lizbony. Oby tylko udało się dojechać do Barcelony i wrócić na winobranie do Burgundii. Pytam kierowcę, czy tam jedzie. Tak, mówi. A dokąd się wybieracie? Wyjaśniam, że mieliśmy apetyt na Lizbonę, ale to niemożliwe. Ja jadę do Lizbony, wyznaje, a nam nie chce się wierzyć w tyle szczęścia. I zaczyna się szalona podróż przez Iberię. Zatrzymujemy się tylko na noc. Mijamy wsie, miasteczka i miasta. Migają przed oczami znajome z geografii i literatury nazwy – Saragossa, Guadalahara, Trujllo.  Przejeżdżamy przez Madryt. Też bez zatrzymania.  Moim zadaniem jest zasięgać języka. Pytam policjantów o drogę do Lizbony. Dach mamy otwarty i aby to zrobić, wstaję i wystając ponad miarę łapię namiary. Śpimy w polu, pod mostem, przy drodze. Francuz też ma mały namiocik. Mało co gada i jest trochę dziwny. Prowadzi nierówno. Najpierw wlecze się siedemdziesiątką przez godzinę a potem nagle wciska gaz do dechy i nie odpuszcza nawet na zakrętach. Diagnozujemy go w ciemno jako ofiarę wielkiego zawodu miłosnego, który w drodze chce utopić swa rozpacz. No bo jako powód podróży do Portugalii podaje chęć wykąpania się w oceanie. Przecież ma ocean i u siebie.
Przecinamy półwysep Iberyjski na skos. Jeszcze tylko stare hiszpańskie miasto Badajoz i meldujemy się na granicy. A tam kilku żołnierzy i mała budka. Widok naszych paszportów ożywia ich niezwykle. Szybko kojarzymy fakty. Jest sierpień 1974 roku. A w kwietniu, czyli zaledwie 4 miesiące wcześniej dokonała się u nich bezkrwawa rewolucja. Nazwali ją rewolucją goździków, bo ludzie wtykali te kwiaty w lufy karabinów wojsku wyprowadzonemu na ulice przez znienawidzonego dyktatora Salazara, a wojsko, zamiast bronić reżimu, przeszło na stronę narodu bez jednego strzału. Oczywiście natychmiast odbiło im w lewo. Stąd przyjazne uśmiechy do nas – towarzyszy zza żelaznej kurtyny. Nie czujemy się gotowi do debaty politycznej, ale miło, że są mili. Jedziemy dalej. Do Lizbony już niedaleko. Zachwycają nas gaje dębów korkowych poobdzieranych z kory. Ludzie na wsi skromni i wyraźnie ubodzy. Pozbawieni tej dumy i hardości sąsiadów. Język przedziwnie podobny do naszego, szeleszczący.
                                            
Wpadamy do miasta. Z miejsca pędzę na bazar, by kupić dla Krzysztofa płytę Amalii Rodriguez. Cały bazar jest rozśpiewany fado. Zewsząd dobiega charakterystyczny głos Amalii. Zagłębiamy się w uliczki. Jest uroczo. Tyle, że nagle dochodzi do nas, że przekroczywszy granicę hiszpańsko – portugalską wykorzystaliśmy jednorazową wizę tranzytową i żeby wrócić do Francji, musimy starać się o nową. A jest piątek po południu. Ambasada zamknięta do poniedziałku. Ustalamy, że trzeba jechać na południe i tam w mieście Faro załatwić wizę w konsulacie. A naszemu kierowcy zaczyna się spieszyć. Za pięć dni ma być w Paryżu. A gdzie kąpiel w oceanie? Jedziemy na plażę. Rozbijamy namiociki. Idziemy się kąpać. Francuz i ja. Woda zimna, mętna, pełna glonów. Nie tak miało być. Wytrzymałem 5 minut. On krócej.
Sobota mija w drodze na południe. Przyzwyczajamy się do słonecznego, oliwkowo – korkowego pejzażu. Do czarnych kapeluszy niewysokich mężczyzn i czarnych chust na głowach kobiet. Namioty rozbijamy w pobliżu rybackiej wioski. Tam właśnie wypuszczam się w niedzielny poranek z pustą butelką, by zakupić wino w miejscowej karczmie. Wino ciągnione z beczki. W 1974 r Portugalia nie przyciągała turystów tak, jak dziś. Byłem chyba jedyną obcą osobą w tamtej wiosce. Włóczę się trochę po plaży, a wracając, już z winem, słyszę śpiew z kościoła. Wchodzę i zostaję, zasłuchany, na całej mszy. Łącznie z kazaniem. Nic z niego nie rozumiem, ale z przyjemnością wsłuchuję się w brzmienie ich języka. Rozglądam się dyskretnie po ludziach. I stwierdzam, że wcale nie czuję się wśród nich obco.
                                    
A po śniadaniu, dalej w drogę. Pędzimy do Faro, gdzie nazajutrz mamy załatwić hiszpańskie wizy. Nocujemy znów gdzieś w polu, na przedmieściach. O 9.00 meldujemy się u hiszpańskiego konsula. Ale on zaczyna pracę o 10.00 i każe nam czekać. W końcu się pojawia. Siada za biurkiem. Starszawy, grubawy, ociężały. Za nim pręży się naturalnych rozmiarów postać gen. Franco w mundurze. Zaraz na wstępie okazuje się, że musimy mieć po 3 jednakowe zdjęcia. Bez nich wiz nie będzie. Pędzimy w miasto. Szukamy automatu do zdjęć i już po godzinie rzucamy konsulowi na biurko fotografie. Kładziemy obok trzy paszporty. I tu niespodzianka. Zabierać te paszporty - krzyczy. Ma być po kolei. Franco surową miną uwiarygodnia ten porządek. Jesteśmy w mocy dyktatora i lepiej o tym nie zapominać. Grzecznie siadam przed panem konsulem jako pierwszy. A on z godnością wyciąga z szuflady pieczęć i złote wieczne pióro, a mnie każe wypełnić deklarację. Którędy chcecie wjechać do Hiszpanii, pyta  przy kolejnym punkcie. Nie wiem, przyznaję, najbliższym przejściem granicznym. Jak możesz wjechać, skoro nie wiesz którędy, upomina mnie wielce logicznie i każe iść do mapy wiszącej na ścianie i szukać. Wreszcie znajduję nazwę miasteczka na granicy i czytam jego nazwę – Junquera. Junqueira, poprawia z irytacją moją wymowę. Wpisuję ostatnią pozycję do deklaracji i oddycham z ulgą. Wielka pieczęć wali w mój paszport. Złote pióro nieśpiesznie zaznacza datę. Podpis pana konsula jest hiszpańsko długi. Teraz jeszcze ozdobna suszka z alabastru i koniec. Wreszcie pudełko z pieczęcią się zamyka. Ale zaraz! Dlaczego znika w szufladzie razem z wiecznym piórem? Przecież czekają jeszcze dwa paszporty. A na dole czeka coraz bardziej zniecierpliwiony Francuz.
Pan konsul wstaje zza biurka i oświadcza: teraz Pan Konsul udaje się na lunch i wam też radzi coś przekąsić. Proszę tu wrócić o  pół do trzeciej.Nachodzi mnie ochota, by złapać tę marmurową suszkę i zagrozić, że rozbiję mu nią łeb, jeśli natychmiast nie wbije wiz do pozostałych paszportów. Ale szabla Gen. Franco wygląda tak realistycznie, że wolę nie ryzykować. „Tak jest, Senor Consul”, odpowiadam i idziemy na lunch.

Ostatecznie wychodzimy z konsulatu z wizami o 16.00. Nasz Francuz jest wściekły. W środę rano ma już siedzieć za biurkiem. Wskakujemy do auta i się zaczyna.Pędzimy na pełny gaz. Z prędkością błyskawicy migają kolejne ograniczenia szybkości przed zakrętem. 70 – 50 – 30. A on nic. Przed nami co chwila wyrasta skalna ściana. Jest już ciemno. Opony piszczą. Francuz nie zwalnia. Joasia prosi, bym wytłumaczył mu, że zaraz zsika się ze strachu. Mnie też niewiele brakuje, więc monituję, by zwolnił, bo się boimy. Nie ma się czego bać, wyjaśnia. Ten samochód wygrał test na stabilność jazdy na zakrętach, dodaje i piszczy oponami na kolejnym łuku. Na szczęście góry wreszcie się kończą. Noc jeszcze nie. Jedziemy bez przystanku. Tniemy półwysep ponownie, tym razem bliżej południowego wybrzeża. Jesteśmy znużeni. Dzień przynosi świadomość, że znów mijamy znajome nazwy, pędząc bez wytchnienia. Granada, Murcja, Valencja, Barcelona i wreszcie Girona. Tu dziękujemy pięknie naszemu Szalonemu Kierowcy. Mamy jeszcze cały tydzień do początku winobrania. Możemy się nie spieszyć. Francuz rusza z piskiem opon. Szerokiej drogi.
By odreagować i odpocząć od siebie rozdzielamy się na dwie godziny. Jest upalne popołudnie. Wstępuję do katedry by odetchnąć od żaru. Półmrok, chłód. Siadam i nagle odzywają się organy. Ktoś ćwiczy, a raczej powtarza program przed koncertem. Spędzam całą godzinę, sam jeden pośród pięknej muzyki. W Gironie. Jest wrzesień roku 1974.

                                      















Brak komentarzy: