Był późny wieczór. Na bocznej drodze, na północy Portugalii. Koniec autostopowej podróży na dziś. Trzeba rozejrzeć się za miejscem pod namiot. Wszędzie wokół kamienie. Wspinam się na pobliski stok i znajduję względnie płaski teren. Rodzaj zarośniętej ścieżki. Tu da się wbić śledzie. Stawiam namiot. Zmęczeni walimy się na karimaty i moja towarzyszka za chwilę anonsuje sen głębokim i równym oddechem. Ja również zaczynam odpływać, kiedy nagle słyszę od strony głowy wyraźne chrumkanie. Dźwięk narasta. Kojarzę fakty błyskawicznie. Tam, w dole błyskało, coś jakby małe jeziorko. A my rozbiliśmy namiot na ścieżce doń wiodącej. Tędy wędrują dziki do swojego błotka. I za chwilę jeden z nich wybiegnie z krzaków za naszymi głowami i z zagapienia albo z wściekłości wpadnie do nas na wspólną drzemkę. Chrumkanie zbliżało się nieubłaganie. Złapałem latarkę i w chwili, gdy, jak mi się zdawało, dzik był tuż, tuż, włączyłem światło. Efekt musiał być piorunujący, bo usłyszałem głośny chrumokwik i trzask łamanych skokiem w bok krzaków. Za chwilę wszystko ucichło. Zdenerwowany wydarzeniem budzę Martę. Musimy przenieść namiot, bo leżymy na drodze dzików do wodopoju, wyjaśniam. Co ty, świni się boisz, mamroce półsennie i natychmiast zasypia. A ja zostaję w pół drogi między respektem dla dzikiej bestii a bezradnością wobec dziewczęcej sennej beztroski.
poniedziałek, 13 czerwca 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
:)
Prześlij komentarz