wtorek, 10 maja 2011

Sny o żywych i umarłych

Mama odeszła z tego świata za wcześnie. Przecież 66 lat, to nie jest wiek na umieranie. Babcia Hela dożyła za to niemal do setki. Niewiele brakowało a mógłbym napisać na jej grobie - urodziła się w XIX w, a zmarła w XXI. Ale nie o tym tu mowa.
Obie te bliske mi Osoby pojawiały się w moich snach. Każda w inny sposób niepokoiła moje sumienie i każda po swojemu we śnie rozwiązała problem.
Tak się ułożyło w moim życiu, że przez ostatnie lata życia Heli, dzieliłem z nią mieszkanie i byłem jej niemal wyłącznym opiekunem. Że nie jest to łatwa służba wiedzą ci, którzy ją pełnili lub pełnią. Zdarzało się, że musiałem zostawiać Babcię samą w domu. Jeszcze przecież chodzącą. Wspartą ona balkoniku. I zdarzyło się dwukrotnie, że wracając zastawałem ją leżącą na podłodze, pokrwawioną, bezradną jak żuk przewrócony na grzbiet. Pędziłem często do domu zupełnie po wariacku, by dotrzymać obiecanej godziny powrotu. Zmęczony wielokrotnym nocnym wstawaniem do wołającej o pomoc Heli, przespałem tę chwilę ostatnią, i rano zamykając Jej powieki, przypomniałem sobie, że cicho coś wołała, co teraz kojarzyłem jako "ja umieram". A ja nie wstałem.
Tak obciążone sumienie odezwało się serią dokuczliwych snów. Oto idę przez  podwórko, patrzę w swoje okna i wiem, że tam, na trzecim piętrze, nieomal 100-letnia Hela siedzi sama, a ja nie byłem u niej już pół roku. W przerażeniu i poczuciu winy wobrażam sobie jak leży martwa i wyschnięta na wiórek gdzieś na podłodze. Wbiegam więc po schodach, by jednak odnaleźć Ją żywą, siedzącą w kuchni i pogryzającą bułkę z masłem. Ulga, że jeszcze żyje, była wszak zapowiedzią kolejnego snu z wyrzutami sumienia. Nie pomnę dziś ile ich było, ale dokuczały bardzo.
Aż przyszedł kolejny. Oto jestem w mieszkaniu, jest Babcia Hela i Mama też. Z Mamą to osobna sprawa i zaraz do niej wrócę. Patrzę przez okno balkonowe i widzę ciemne chmury. Idzie straszna burza - mówię do Heli - trzeba zamknąć okno. Wychodzę na chwilę do kuchni, wracam i widzę, że Heli nie ma. Wychodzę na balkon, spoglądam w dół i widzę, jak leży tam bez życia. Wołam głośno do Mamy - Babcia wypadła przez balkon. A Mama spokojnie odpowiada - To dobrze, bo tak bardzo bała się burzy.
I tak sny o wiecznie żywej i zaniedbywanej przeze mnie Heli skończyły się raz na zawsze.
Z Mamą był inny problem. Spotkania z Nią we śnie, w mieszkaniu na Dąbrowskiego, wprawiały mnie w stan konsternacji. Wiedziałem, że już nie żyje, a tu przecież jest i rozmawia ze mną. Choć zawsze była w tych spotkaniach poważna, spokojna i jakby spowolniona, to przecież była, rozmawiała i miałem z tym nie lada kłopot. Jak mam ukryć tę konfuzję, spowodowaną udawaniem, że wszystko jest w porządku.
Aż przyszedł sen, a w nim ja przyszedłem na Dąbrowskiego i zastałem Mamę w pokoju. Moje klasyczne już zmieszanie przybrało dziwną  formę. Jak nigdy za Jej życia nie czyniłem, postanowiłem pocałować Ją na powitanie w rękę. Chwyciłem Jej dłoń, lecz zanim zdążyłem się ku niej pochylić, wysunęła mi ją z ręki powolnym, ale zdecydowanym ruchem i rzekła - z nami tak się nie wita. I skończyła się konsternacja i skończyły się kłopotliwe dla mnie sny.

Brak komentarzy: