skip to main |
skip to sidebar
No, ale kiedy są trzy niedżwiedzie, dwa wilki, stado kruków i orzeł bielik beznadziejnie czekający na swoje miejsce "przy stole", to dobrze, że w czatowni siedzimy cichutko, oglądając ten spektakl przez niewielkie okienka. Moc natury, niepodważalna, choć cały czas myślę jednak o świni. Tej tam, i tamtej na haku u rzeźnika.
Renifery to zupełnie co innego. Te oczy, ta gracja. Jeszcze przyroda urzeka nieustannie. I przez majestat tajgi i przez zadziwiające w niej szczegóły. Przez mokradła, jeziora, rzeki i strumienie. A komarów jakby mniej niż nad Wisłą. Jaka ta Finlandia gościnna.
A jeszcze w gratisie dorzuca rysunki naskalne sprzed 5 tys. lat. Tylko co tam robi wózek z supermarketu? To już łatwiej jest zaakceptować diabełka, bo ten się z czasem nie liczy.
Fizyczna krzywda - odebrane życie - stała się faktem. Życie uznajemy za dobro najwyższe. Odebranie życia jest złem. Przyczyną zabójstwa jest nienawiść. Nienawiścią zło się żywi. Propagowanie nienawiści sprzyja ujawnianiu się zła. Nienawiść budzi się w człowieku z poczucia krzywdy, upokorzenia, bezradności. Nienawidzimy źródła naszej niedoli, najczęściej drugiego człowieka, którego o nią obwiniamy. Nienawiścią można sterować. Rozbudzona nienawiść ma siłę przemocy. Nienawiść łatwo usprawiedliwia przemoc. Sterowanie ową przemocą może być jawne lub ukryte. Eskalacja nienawiści nieuchronnie prowadzi do otwartego konfliktu. Źli ludzie wykorzystują nienawiść i konflikty do realizacji swoich złych zamysłów. Wykorzystują ideologię, by podsunąć sfrustrowanemu człowiekowi cel do ataku. By powstrzymywać nienawiść konieczna jest rozmowa nastawiona na wzajemne zrozumienie. Może się zacząć od milczącego bycia razem. Zaakceptowania wzajemnej obecności. Wzajemnego wysłuchania swoich racji bez komentarza - tak, ale... Udzielenia sobie wzajemnie prawa do zadawania pytań. Przyjęcia istnienia jeszcze innych stron poza ja - ty. Poszukania racji poza stronami konfliktu. Zgody na obecność zewnętrznego negocjatora. Zapytania psychologii o mechanizmy rządzące konfliktem w ludzkich głowach. Uznania, że konflikty są rozwiązywalne. Uznania, że rozwiązywania konfliktów można się nauczyć. Uznania, że zaczynać trzeba od nauki wrażliwości na pojawianie się pola konfliktu. trzeba chcieć dostrzec, co doskwiera drugiemu człowiekowi i zapytać o to. Za tę naukę odpowiada każdy - rodzic, rówieśnik, członek wspólnoty, sąsiad, nauczyciel, przyjaciel, ksiądz i kominiarz.
Brakuje mi bloga - napisał Elek. Czekam na nowe wpisy - powiadomił mnie Piotr. Sam wyczekuję od dłuższego czasu, aż coś się upomni o manifestację. Anegdoty objawiają się wprost. Przywołaj mnie, sugerują i z lubością poddają się deszczowi słów. Zapisywanie przypomina proces rzeźbienia. Słowa, jak doklejane kawałki gliny uwyraźniają kształt, przywołują zapamiętany obraz.
Gorzej, gdy zabiera się człowiek do zmagań z tematem typu - idea przyświecająca memu życiu. Pierwsza myśl - postaw kursor na końcu poprzedniego zdania i skasuj je całe. Skasuj cały wpis i idź się położyć. Przecież walczysz z grypą. masz prawo pospać. Poczujesz się lepiej. Ale kasując do końca dotrę do pierwszego zdania - brakuje mi bloga. Nie przesadzajmy zatem z tym chorowaniem.
Wielkie idee się zdewaluowały. Maszyna nie uczyniła ludzkości szczęśliwą. Komuna nie doprowadziła do życia w raju. Hipisi nie pokonali wojny miłością. Owszem, zmiany są ogromne. Marzenie o oderwaniu człowieka od harowania ze zgiętym karkiem przez cały dzień, bez nadziei na wydobycie się z nędzy, zostało po części urzeczywistnione albo przeniesione w nowe regiony wyzysku. Indie i Chiny przestały głodować, a to bez mała połowa populacji naszego świata. Weganizm rozwija się setką odmian humusu. Feminizm i genderyzm łapią wiatr w tęczowe żagle. Tyle, że nowym i nienowym prądom przychodzi żeglować po silnie wzburzonym światowym akwenie. Nie widać żadnej nowo odkrytej Ameryki, do której brzegów można by przybić, by zacząć świętować swoje Thanksgiving.
Wychowałem się wszak w gniazdku wysłanym propagandą nowego porządku i szybkiego pochodu ku społeczeństwu radośnie spełniającemu się co dnia przy swoich stanowiskach pracy, a po pracy utrwalającego model nowej socjalistycznej rodziny. Nie to, żeby rodzice stroili się na pierwszomajowe pochody czy dyskutowali przy stole tezy na kolejny zjazd PZPR. Byli na to podobnie milcząco obojętni jak i na moralny obowiązek coniedzielnego uczestniczenia we mszy świętej.
Sam zupełnie musiałem się zmagać ze słodyczą pieśni "Ukochany kraj". Pomagały mi łapać pion różne historyczne wydarzenia /miały one swoje nazwy/ - wypadki poznańskie czyli Październik 56, wydarzenia na Wybrzeżu czyli Grudzień 70, strajki w Ursusie i Radomiu 76, karnawał Solidarności. Obraz ukochanego kraju ulegał nieustającej korekcie.
fot. Tomasz Tuszko
Drugą nogą pozwalającą trzymać pion były fascynacje światem sztuki. Teatr, w którym po grzbiecie przebiegał dreszcz, kiedy dysputę ideową tekstem Durenmatta wiedli fizycy - Jan Świderski i Edmund Fetting.
Film wystany w kolejce pod kinem Skarpa od 5 rano. Kiedy w pierwszej scenie bohater filmu "Rublow", Tarkowskiego leciał kilka metrów nad ziemią podpięty do prymitywnego balonu własnej roboty i wołał w ekstazie "liecziu, liecziu", razem z nim unosiłem się nad ziemią a potem latami śniłem sny o lataniu. Do dziś jeszcze na swój sposób ten lot się odbywa.
fot. Eligiusz Kowalski
Literatura poruszająca od dziecka, a w młodości ryjące czachę z siłą harwestera Borghesem, Sabato, Marquesem, Schulzem, Kafką, Gombrowiczem i innymi pięknymi szaleńcami.
Sztuki wizualne ściągane ze świata przez Galerię Foksal a wcześniej Henry Moore, Wróblewski.
A jeszcze Kantor, Grotowski, Bread and Puppet, Kiefer, Frieda Kahlo, Cortazar, Warhol, Dylan, Miles Davies...
Zatem to nie jedna, powszechna wspólna i państwowa ideologia się liczyła, ale idee pomagające się z owej ideologii wyrywać i oswobadzać. Chociaż pieśni masowe wsłuchane w głowę w latach pięćdziesiątych nie przestawały kusić melodyjnością.
Jeśli dziś rozum i doświadczenie pozwala do tamtych emocji podchodzić z właściwym dystansem, to i na dzisiejszość ów dystans się przenosi. Obce mi są porywy i demonstracje ideologiczne, choć świadomość, że jacyś ludzie próbują pion na swoją stronę przeciągać twierdząc, że ich bieguny nowej pionowości się domagają, każe mi nagle znaleźć się w grupie obrońców tego pionu, względem którego poziom równał się z horyzontem. Niejasnym się staje nagle, że chodząc prosto, krzywym jestem a przeto i upomnień godnym. Przecież zawsze tak chodziłem, a tu nagle jako krzywy jestem postrzegany. Przypisuję więc tym nastrojom powierzchowność, choć wietrzysko jakieś niespokojne je napędza.
Porządki nowego świata skręcanego rewolucją informacyjną we wstęgę Moebiusa nie są dla mnie abstrakcją, ale mój świat idei rozbiega się promieniście lub koliście wokół mojej istoty i sumuje owe dziecinne i młodzieńcze uniesienia, klaruje je, porządkuje nadając stosowną rangę i sens. Nie tak one mnie porywają, jak wzajemnie na siebie działamy. One dają mi siłę, ja nie pozwalam im umrzeć.
Sanatorium to po polsku uzdrowisko. Sanacja to uzdrowienie, Po angielsku "sane" znaczy zdrowy psychicznie a "insane" to mentalnie zaburzony.
W Sokołowsku odbył się piąty już festiwal "Sanatorium dźwięku", zorganizowany przez Zuzannę Fogtt i Gerarda Lebika w ramach działalności Fundacji InSitu. Brałem w nim udział na doczepkę, poza listą osób oficjalnie zaproszonych. Przywiozłem nienowy projekt "Środek środka", którego integralną częścią są dźwięki skomponowane przez Dorotę Bąkowską-Rubeńczyk, co zdało mi się jakąś przepustką do formuły Festiwalu.
Sztuka uprawiana przez zdecydowaną większość zaproszonych twórców polega na prezentowaniu dźwięków powiązanych w ciągi nawet godzinne, wydawanych przez lub wydobywanych z rozlicznych urządzeń naszpikowanych elektroniką.
Owe koncerty, zazwyczaj odbywają się po ciemku, z minimalnie oświetlonym jedynie
stanowiskiem dowodzenia, wypełnionym kłębowiskiem kabli, aparatów, konstrukcji, przedmiotów, wtyczek, suwaków i setek innych tajemnych obiektów przydatnych w procesie "uzdrawiania dźwięków".
Jestem laikiem w kwestii elektroniki i akustyki, a tym bardziej konstrukcji dźwiękotwórczych. Efekty operowania tymi przedmiotami odbierałem wszak otwartymi uszami z pełnym kredytem zaufania dla artyzmu i pomysłowości twórców.
Pierwsza refleksja, która się pojawia po Festiwalu, to zdecydowanie lepszy odbiór prezentacji trwających poniżej trzydziestu minut. Z tych sięgających pełnej godziny zdarzyło mi się wychodzić przed czasem, wobec ignorowania przez autorów moich modlitw o rychłe zakończenie spektaklu. Dwa z obejrzanych przedstawień, w których dźwięki uzupełniane były przez rzucane na kinowy ekran wizualizacje procesów dotykania, szarpania i przesuwania czujników sprawiły, że zamykałem oczy zmęczone obserwowaniem drgań, migań, falowań, podskakiwań i opadań jasnych punkcików i plam, siekań jakby deszczowych kresek w dowolnych kierunkach zgodnie z równie niepokojącymi dźwiękami. Mój umysł starej daty czekał z utęsknieniem na pojawienie się bardziej czytelnej kompozycji utworu, choć rozum próbował akceptować dzieło pozbawione owej struktury.
Rozumiem też wzajemne zainteresowanie twórców specyfiką rozwiązań brzmieniowych i technicznych, jak też uważne oglądanie przez bardziej wtajemniczoną publiczność stanowiska operacyjnego po skończonej prezentacji dzieła.
Czułem się wszak nieustannie jak parweniusz próbujący obserwować przez niedomknięte drzwi i okiennice niejasne obrządki tajnego stowarzyszenia.
Niewątpliwie było kilka momentów przekonujących moje niewprawne ucho i miło było mi słyszeć, że ci bardziej wtajemniczeni potwierdzali moje opinie.
Kilkakrotnie namawiałem sam siebie, by odkryć doniosłość innych prezentacji, choć cień podejrzliwości dotychczas mnie nie opuszcza.
Osobną sprawą jest owo niezwykle urokliwe miejsce Festiwalu wypełnione tłumem blisko czterystu osób w najróżniejszy sposób zaznaczających swą oryginalność.
Było na co popatrzeć i czego posłuchać.
Ja panu powiem jak jest w Norwegii, bo mieszkam tu już 11 lat, a pan był tylko 8 dni. Mój sąsiad w samolocie z Bergen do Warszawy palił się do wymiany myśli. Demokracja tu jest pozorna. Tak naprawdę, to jest kraj reżimowy. Obywatele muszą robić to, co władza im nakazuje. Wolni to tu są tylko narkomani, pedały i inni lewacy. No i czarni z Afryki i muzułmanie na zasiłkach.
Polecieliśmy do Norwegii, by przejechać 300 kilometrów malowniczym szlakiem rowerowym Rallarvegen. Zajęło nam to 6 dni. Siódmego włóczyliśmy się po Bergen, a nazajutrz polecieliśmy do domu. Aura nie szczędziła nam rozmaitości. Najpierw mocno grzało, potem pojawiła się burza, a piątego dnia przejechaliśmy blisko osiemdziesiąt kilometrów w deszczu. W Bergen siąpiło równomiernie i dopiero w Warszawie ciepełko dobrało nam się do skóry.
Bo ja, proszę pana jestem patriotą i chcę wracać do Polski. Jak sprzedam dom, to spłacę bankowi kredyt i jeszcze mi zostanie na pobudowanie się w kraju i założenie warsztatu. Bo ja mam dyplom mechanika samochodowego i blacharza i lakiernika. Założę firmę rodzinną. Synowie obaj mają smykałkę do mechaniki a córka chce być lakiernikiem. W Norwegii to oni w szkole nic się nie uczą. Pan wie z czego w piątej klasie mają test na koniec? Z tabliczki mnożenia!
Trochę się obawiałem, czy podołam kondycyjnie tej wyprawie, ale kiedy znalazłem się w 14 osobowej grupie pod wodzą Damiana, naszego przewodnika, poczułem, że ambicja nie pozwoli mi ciągnąć się w ogonie. Sporo było zjazdów, czasami dość karkołomnych, ale i pod górę trzeba było ostro cisnąć. Rekompensatą za wysiłek były głęboko dotlenione czystym powietrzem płuca i satysfakcja z pokonania kolejnego odcinka trasy.
Ja uważam, że każdy powinien mieszkać we własnym kraju, a tu ci czarni się pchają i turbany i nic nie robią. Zasiłku mają więcej niż niektórzy Norwegowie zarabiają i domy dostają od państwa. Z moich podatków. Ja to bym im od razu powiedział - wypad.
Sporo w życiu naoglądałem się widoków, ale Norwegia mnie wprost zachwyciła. Skaliste zbocza, często pionowe zupełnie, piętrzą się majestatycznie. Niezliczone wodospady, małe i wielkie, huczą spienioną wodą. Czasem, spadając w dół, rozwiewa się ona w mgiełką, która na niższych skałach znów rwie białym strumieniem. Woda jest tu niemal zawsze w zasięgu wzroku. Śnieżne zbocza, lodowe czapy i łaty, strumyki, rzeki, jeziora, fiordy. Dobrze się oddycha, jadąc ścieżką pod górę lub pędząc w dół.
Bo może pan nie wie, ale my Polacy, Lechici, należymy do unikalnej nacji. Jesteśmy genetycznie czyści. Nigdy nie mieszaliśmy się z innymi narodami. Niech pan sobie o tym poczyta. Jesteśmy też zdolniejsi od innych. My potrafimy wszystko zrobić, a Norwegowie do wszystkiego mają oddzielnych specjalistów. Oni są wychowani tak, żeby robić, co rząd im każe i nie protestować. Władze ciągle chwalą się w telewizji, że to najbogatszy kraj Europy i że ludziom świetnie się tu żyje, ale to nieprawda. Tu jest zacofanie, proszę pana.
Natura w górnych partiach surowa i kamienista, mieni się jednak kolorowymi porostami, mchami, trawami i kwiatami, pobłyskuje srebrzyście miką wśród skał niekiedy czarnych zupełnie. Biało pieni się woda mknąca w dół. Im niżej, tym przybywa wysokiego piętra - drzew iglastych i pokrytych listowiem. Fiordy to osobne cudo norweskiego świata. Głęboko wcinające się w ląd, odbijają w swej ciemnej lub turkusowej toni pionowe ściany skał piętrzących się wysoko nad nimi. Obiecują one podobną głębię pod powierzchnią i faktycznie, nie boją się w nie wpływać wielopiętrowe, luksusowe promy-hotele, czy spore kutry rybackie.
Słyszał pan o tej chorobie świń, tej afrykańskiej? A wie pan skąd się wzięła. Unia, Niemcy nie chcą konkurencji naszej szynki i Amerykanie też. To lobby amerykańsko - żydowskie nam tę chorobę przywlekło. Wie pan, co moi znajomi widzieli? Dziki nabite na drzewa. Widział pan kiedyś dzika nabitego na drzewo? No właśnie. A oni widzieli na własne oczy. Bo te dziki, to oni nam z samolotów zrzucają, żeby nasze się od nich zaraziły i żeby nasze świnie zdechły. Artykuł o tym czytałem.
Niewielu Norwegów spotkaliśmy po drodze, niewielu też innych cyklistów. Na takie wyprawy ruszają ci, którzy godzą się pokonywać znaczny wysiłek fizyczny i nie opływać w wygody. Nasze kempingi nie były czterogwiazdkowe. Ja zupełnie inaczej na to patrzę, bowiem z racji donośnego chrapania większość nocy spędziłem na materacu pod gołym niebem, fantastycznie się wysypiając na osobności. Gromada tworząca nasza wyprawę potrafiła stworzyć dobrą atmosferę i miło było witać się ze sobą każdego ranka. Ujawniliśmy wzajemnie sporo naszych pasji i rozmowy wieczorne nie były o niczym. Bardzo mi się ten wyjazd podobał.
Ja wyjechałem z kraju bo Platforma tak mnie cisnęła, że musiałem zamknąć własny zakład. To były rządy złodziei, proszę pana. Ale to się skończyło i teraz chcę wrócić do siebie, do Białej Podlaskiej. Bardzo panu dziękuję za ciekawą rozmowę. Wszystkiego dobrego życzę.