Miłe jest to
wzajemne powoływanie Facebookowiczów do
literackiej spowiedzi w dziesięciu punktach. Nominowany /co też pięknie brzmi/
przez Klarę, uciekłem do Estonii i jeszcze dalej, nie zdążając ujawnić
tajemnicy z półki cymeliów. Kiedy wszak
przyszło niezależne ponaglenie ze strony
Iwony, chętnie poddaję się regułom gry i
melduję, co następuje:
Układanie
listy proste nie jest, bo przecież najpierw było dzieciństwo zaczarowane
bajkami i wierszykami pana Brzechwy i Tuwima. Była młodość ze świadomością, w
której film i literatura rzeźbiły, jak nóż w świeżym wapieniu z kamieniołomu w
Kazimierzu nad Wisłą. Teraz czytanie rysuje mi świadomość subtelniej, jak
cienki pędzelek albo rysik drapiący w tlenku nałożonym na barwne tło
witrażowego szkła, z zamiarem wtopienia rysunku w podłoże.
Sięgając
zatem w przeszłość, majaczy mi „opowieść o Cebulku” Gianni Rodari’ego. Losami
biednego bohatera wzruszałem się głęboko jako dziewięciolatek i do dziś
pamiętam początek wierszyka z tej książki – „Pan Kabaczek, chociaż nie ułomek,
bardzo mały jest i mały ma domek...”
Ciągnąc dalej
wątek poetycki, Szymborska swoim „Przyczynkiem do statystyki”, „Nieco o duszy”
i „Wczesną godziną” upewniła mnie o sensie pakowania sensów w akuratną formę.
Zbigniewowi
Herbertowi wdzięczny jestem dozgonnie za „Siódmego Anioła”, „Dawnych mistrzów”,
a nade wszystko za „Pan Cogito szuka rady”. Bez tego ostatniego bowiem, mógłbym
nieopacznie pominąć „Puste krzesło – ponadczasową mądrość chasydzkiego mistrza rabiego Nachmana z
Bracławia”. A tak wiem, że jeden bez drugiego istnieć nie może. A ja bez Obu.
Szaleństwo
literatury ibero-amerykańskiej, które zaczęło się w końcu lat 60-ych, mąciło nam
w głowach przez co najmniej dekadę. „Gra w klasy” Julio Cortazara była więcej
niż powieścią. Była wyrazicielem naszej życiowej filozofii, naszego stanu
emocjonalnego, kondycji intelektualnej i
moralnej.
Jako uczeń
szkoły średniej z wypiekami na twarzy oglądałem „Wesele” w Teatrze Powszechnym
– to hanuszkiewiczowe, z Mistrzem Adamem
jako Panem Młodym, Zofią Kucuwną – jego wybranką, Siemionem grającym wszystkie
osoby dramatu z Chochołem na czele, z muzyką Kazimierza Serockiego, scenografią
Adama Kiliana i Czesławem Niemenem śpiewającym, że „...ino sznur”. Oglądałem
ten dramat chyba z pięć razy i większość tekstu mogłem recytować razem z
aktorami.
„Niewierszydła”,
jak nazwał swoje krótkie myśli poetycko sformułowane i drukowane ręcznie mój
Ojciec. Wydaliśmy sumptem Jagody Przybylak zbiór trzydziestu wybranych z
trzystu. Do niewielu ludzi dotarły, a szkoda. Mam jeszcze sporo egzemplarzy,
które rozdaję wybiórczo jako „souvenir dla smakosza” , kiedy czytam ludziom
poezję na ulicy.W wolnych chwilach zdarza mi się sięgać ponownie do „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna i czytać w fotelu, przy lampie delektując się i formą i treścią. A kiedy jeszcze pewna miła mi niezmiernie Osoba gra nieopodal sonatę Mozarta i gra ślicznie... Czy to jawa, czy sen?
Policzyłem i
wyszło dziewięć. Dorzucam więc bez wahania „Pierścień z papieru” Zygmunta
Haupta i natychmiast popadam w przerażenie, że pominąłęm Schulza, Borgesa,
Sabato, Calvino, Marqueza i całą resztę gromady, bez której nie byłoby tak, jak
jest.
A Robert Fulghum jest na deser.