Skoro jest trochę zdjęć, to i kilka słów relacji z Grecji i
Azji Mniejszej warto skreślić. Pod pojęciem Hellady kryje się w tym wypadku
wyspa Kos, nawet nie 50 km długa i mizernie szeroka. Azja mniejsza z
konieczności zawrzeć się musiała w kilkugodzinnym wypadzie na turecką stronę.
Słońce, zgodnie z oczekiwaniem, prażyło przez cały nasz dwutygodniowy
pobyt, nie ustępując zresztą temperaturą warszawskiej sierpniowej pogodzie.
Tyle, że u nas cykady nie drą się tak obłąkańczym chórem.
Woda w Bałtyku
chłodniejsza, mniej słona i średnio przejrzysta, ale to wszyscy już wiedzą, bo
przykładowo na wyspie Kos, Polacy pewnie najliczniejszą są turystyczną
społecznością.
Cała wyspa żyje zresztą z turystyki. Dowodem niech będzie wioska
Zia.
Wspinając się do niej piękną krętą szosą na wypożyczonych rowerach / 4
euro za dzień, 20 za tydzień od osoby/, mijaliśmy inną, wymarłą wioskę, do
zwiedzania której zachęca przydrożna reklama. Zwiedziliśmy. Zaiste, puste,
porzucone domy, gorąc i kawiarnia czekająca na zabłąkanego tu turystę. Wdrapawszy
się na 360 m.n.p. zastaliśmy docelową miejscowość wcale nie wymarłą, a kwitnącą
ogrodami i tętniącą życiem.
Otóż we wszystkich przewodnikach zalecane jest jej
odwiedzanie ze względu na urokliwe posadowienie i niezwykle spektakularne
zachody słońca. Zjeżdżają się więc późnym popołudniem autokary i wypluwają ze
swych wnętrz całe stada żądnych astronomiczno - estetycznych doznań turystów.
Kawiarnie i knajpki oferują tarasy widokowe, a że widok tonącego w morzu Słońca
budzi inne apetyty, wioska ma z czego żyć. My wszelako byliśmy tam za dnia,
więc zdjęciem zachodu widzianego z innej górki muszę sprawę opędzić.
Jest przyjemnym poruszanie się po wyspie rowerem i ideę tę
podziela mnóstwo miejscowych i turystów. Połowę wyspy właśnie welocypedami
przemierzyliśmy zaglądając na plaże z obu stron. Na drugi jej koniec zawiózł
nas autobus. Nawiedziliśmy też
pozostałości świątyni Asklepiosa – boga medycyny i centrum praktyk ojca tej
dziedziny wiedzy – Hipokratesa. Wczytując się w ośrodku i muzeum mu poświęconym
w zapis jego dokonań, nie można nie pokłonić się nisko Mistrzowi i nie
westchnąć, by w sens jego nauk głębiej wnikali współcześni lekarze. Zresztą
mądrość i dobro tchnące z jego kamiennego oblicza mówi wszystko.
W ogrodzie
wzorowanym na jego starożytnych ziołodajnych grządkach mieszczących kilkaset
leczniczych roślin znaleźliśmy najsmaczniejsze owoce drzewa figowego, opadłe i
już przesuszone, ale jeszcze miękkie. Figi zrywane z drzew i podnoszone spod
nich pojadaliśmy zresztą każdego dnia. Przyroda, choć pozbawiona w letnie
miesiące deszczu, cieszy oko kształtami i kolorami roślin, ich kwiatów i
owoców.
Resztki starożytnej świetności, zdruzgotane licznymi
trzęsieniami ziemi znaleźć można co krok, choć konkurują z nimi betonowe bunkry
z bliższego nam okresu historii. Najokazalej prezentują się fortyfikacje średniowiecznych
Joanitów, którzy w imię Chrystusa wojowali, gdzie się dało.
Azja Mniejsza przyjęła nas na podstawie paszportów i
pozwoliła przyjrzeć się sobie w tureckim mieście Bodrum. Udało nam się zwiedzić
tam bazar, zjeść tureckie lody, wykąpać w morzu i wysłuchać południowych
śpiewów muezina z niewysokiego minaretu, na które to wezwanie nikt z kąpiących
się tuziemców wcale nie zareagował. Co innego tamta rodzina wiele lat temu w Środkowej Anglii, która zatrzymawszy się autem na parkingu padła jak jeden mąż
na kolana, by modlić się wedle zaleceń Mahometa.
W mieście Bodrumie tłok jakby
większy niż w Kos /największe miasto wyspy/. Stoliki w kawiarni ustawione
ciaśniej, ludzie bliżej siebie. Wszędzie serwowana jest w niewielkich
szklaneczkach pyszna turecka herbata, gdzieniegdzie palą sziszę, albo grają w
szachy i inne gry planszowe. I oczywiście witają cię po polsku, byś nie czuł się jak na tureckim kazaniu.
Po wodach Morza Egejskiego kręcą się łodzie,
łódki, jachty i żaglowce, a czasem z powagą przepływa pół miasta w jednym
kawałku – prom krążący od Gibraltaru do Stambułu.
Poraża swą wielkością i wydaje mi się być silnym przykładem ludzkiej próżności, podobnie jak pokazy
sztucznych ogni. Trudno mi sobie wyobrazić atrakcje kąpania się każdego dnia
rejsu w innym basenie, jedzenia w innej restauracji, tańczenia na innym
parkiecie, żeby tylko się nie nudzić. Ale gusta są przecież różne.
Byłem, na przykład, jedynym osobnikiem na całej wyspie,
który radykalnie chronił się przed palącym słońcem w cień wielkiego czarnego
parasola.
Rozpościerałem go nad sobą jeżdżąc na rowerze, co rozbawiało,
zaciekawiało i dziwiło wielu i uśmiechom, klaksonom, gwizdom i komentarzom
słownym nie było końca.
Ja z kolei dziwowałem się niezwykłym aromatem małych
zielonych mandarynko – limonek i nawet przywiozłem ich kilka, by dodać do
słodkich przetworów.
Pewne jest, że poczułem się zdrowo po pobycie w ojczyźnie
Hipokratesa, niech imię jego i dzieło będzie pamiętane po wsze czasy.