Sporo spraw działo się dawno temu. I ta też. Był chyba rok 1972 lub 73. Poprosił mnie Krzysztof W. na prośbę jego „amerykańskiej” cioci, bym zaopiekował się jej znajomą, amerykańską Żydówką z polskimi korzeniami. Przyjechała do Polski szukać tych właśnie korzeni. Osiadła w hotelu Forum, gdzie ją spotkałem.
Pierwszego dnia udajemy się na cmentarz żydowski, by szukać grobów jej krewnych. Opiekun nekropolii, starszawy, niedbale odziany osobnik zdaje się znać na rzeczy i ochoczo zaprasza nas do czarno malowanej pakamery opodal bramy. Mróz trzaskający, ciemność przygnębiająca, a moja podopieczna nieco przestraszona. I słabo zorganizowana. Zaraz poczyna tłumaczyć, ze pięknie wyrysowane przez męża drzewo genealogiczne gdzieś się w podróży zapodziało i ma tylko niedbałe zapiski na luźnych kartkach. Wnet poczynają one fruwać, uwalniając imiona i nazwiska przodków: Sara Rigelbaum, Aaron Gotlieb, Mordechaj Hirsch... . Dozorca słucha, kiwa głową ze zrozumieniem i przy większości wymienianych postaci przyznaje, że chyba wie, gdzie szukać ich grobów. Nic nie zapisuje, ale zapowiada, że nazajutrz poprowadzi do miejsca spoczynku krewnych. Wejrzenie ma wszak silnie zbójeckie i gdy wreszcie, przemarznięci do imentu, pierzchamy za bramę, Elisabeth wyznaje, że za nic nie chce tam wracać. Tak grzebiemy ostatecznie jej warszawskie korzenie.
Ciąg dalszy poszukiwań wiedzie do Lublina, gdzie jej babka ukończyła pensję pani Lauder. Przygadany wieczorem pod hotelem taksiarz zjawia się w sobotę o 8 rano. Wsiadamy do Dużego Fiata, a pan kierowca uprzejmie zapytuje, czy możemy po drodze podrzucić do domu jego znajomą. Okazuje się nią córa koryntu, którą uprzejmie wieziemy gdzieś na Tarchomin, skąd podobno skrótem mkniemy do Lublina.
Wchodzę w kolejne bramy i podwórka. Na jednym z nich widzę jakieś atelier też na pierwszym piętrze. Też ze schodami i galerią. Wbiegam, zaglądam przez duże okno i oczy robią mi się okrągłe z wrażenia. Duży, jasny pokój wygląda jak scena z teatru lalkowego. Wszędzie leżą i wiszą otwarte i zamknięte kolorowe parasole. Na dziwnym warsztacie rozrzucone są dziwne narzędzia. Pracownia parasolnika. Tylko mistrza brakuje. Drzwi zamknięte. Pewnie zniknął jak tamci inni. Rozglądam się, czy gdzieś koło mnie nie kręci się Mary Poppins. Czy jak wyjdę z bramy, to znajdę się na Ulicy Krokodyli? Wracam na ziemię, do mojej Margaret, która czeka w taksówce, bo i tu zimno. Jedziemy szukać pensji na ślepo. Na Zamojską. Atakujemy dyrekcję lokalnego przybytku edukacji. Wzbudzamy zaciekawienie, ale nie dowiadujemy się nic. Dopiero teraz wpadam na pomysł przeszukania miejskiego archiwum. Za późno, już zamknięte. Wracamy na tarczy. Jedziemy przez Kazimierz nad Wisłą. Tam też mieszkali ponoć krewni Elisabeth. Ale ona już się poddała. Nie chce się zatrzymywać. Smutek się potęguje. Cień Marca 68 nakłada się na noc Zagłady i bardziej odległą przeszłość.
Nie mam ochoty rozmawiać o tym z moją podopieczną.
Gwarzymy na inne tematy. Mówię coś o Indiach, a ona przyznaje, że nie wie gdzie
są Indie. Nie chce mi się wierzyć. Tłumaczy się, że z domu nazywa się Zucker, a
w szkole sadzano ich według alfabetu. Znalazła się na ostatniej ławce. Pech
chciał, że miała słaby wzrok i nie widziała nic na mapie. Nic nie potrafiła
zlokalizować. Tak, jak ja teraz.