Nie widziałem Go ponad rok. Może dwa. Gościli u mnie w Warszawie z Iwoną. Zostawił mi wtedy swoją marynarkę. Nie przez przeoczenie. Bo chciał. Nigdy wcześniej nie nosiłem marynarek. Tę noszę. Świetnie pasuje.
Andrzej Rudy Urbaniec odszedł. Nie wiem dlaczego. Nie rozumiem. No przecież każdy kiedyś musi to zrobić. Ale dowód z powszechności też mnie nie przekonuje.
Kiedy odkryłem Zbąszyń, Solarków, Eksperyment, poznałem też Rudego. Na środku ulicy, przed Domem Kultury skomplementował mnie prowokująco, w swoim stylu. Kpiąco i uniżenie nazwał panem profesorem. Od pierwszego wejrzenia dał się spostrzec błysk. Czego tam nie było - ironia, autoironia, przezbywanki słowne, czujna inteligencja, smutek jakiś i nostalgia, czujność i gotowość do uskoku, zaczepność, wrażliwość i ciepło. Wszystko skumulowane w jednej niewysokiej postaci o chropawym głosie.
Ten facet zawrócił mi w głowie - pomyślałem po pierwszym spotkaniu. Rozczulił i ucieszył. Może raczej uradował, bo bardzo byłem rad, że Go poznałem. Nie widywaliśmy się często. Kilka razy zaledwie. Wymieniliśmy kilka mail-i, kumplowaliśmy się Facebook-owo. Wiem, że nie był łatwy w codziennych kontaktach. Wiem, że sporo nas dzieliło w poglądach. Wiem też, że opiekował się starymi ludźmi za Łabą.
Zaskoczył mnie mile, gdy rezydując przez dwa dni w moim pokoju, wyznał że mógłby w nim odsiadywać jakiś wyrok, bo tyle tu ciekawego znalazł do czytania.
Wiem, że kontakt z Nim obudził we mnie nowy rodzaj emocji. Jakieś specjalne stany wzruszenia. Nigdy przy nikim tak się nie czułem.
...odszedł z Duchem Świętym.Rozglądam się bezradnie dookoła.....